środa, 28 października 2009

Smutny album

fot. za mojeopinie.pl
Ostatnie spotkanie w Muzeum Narodowym poświęcone było fotografii, z którą obcujemy codziennie – pejzaż i portret. Mariusz Wideryński jest jednym z bardziej znanych twórców fotografii, którą laik mógłby nazywać krótko albumową. Ale tym razem spotkanie z autorem mnie nie zachwyciło. Być może było za krótkie, być może za mało fotografii, a być może jestem już rozpieszczona artystycznymi ekscesami poprzednich wykładowców.


Mariusz Wideryński znany jest głównie z tego, że jego zdjęcia mogą się pojawić wszędzie – zrobił ich już setki. Zasilają największe agencje i banki fotografii w kraju i za granicą. Jako Prezes Związku Polskich Artystów Fotografików ma wiele do powiedzenia w świecie fotografii. Bywa inicjatorem i kuratorem wystaw, plenerów, akcji; wykłada w szkołach specjalistycznych. Po latach pracy jako fotograf Krajowej Agencji Wydawniczej postawił na zawodową wolność i poświęcił się dwóm swoim fotograficznym pasjom: pejzażowi i portretom.

Tak naprawdę to fotograf oba zagadnienia nazywa wspólnym mianownikiem: portret. Portret osoby, lub portret miejsca. Na spotkaniu przedstawił trzy serie zdjęć – portret, pejzaż i świadome połączenie tych dwóch elementów, czyli projekt wystawy „Fizjografie”. O technicznej stronie swojej fotografia mówił bardzo krótko. Nie będę się podpierał innymi doświadczeniami – oświadczył. – Będę mówił tylko o sobie. Więc jeśli mają mieć państwo pretensje, to tylko do mnie. Pan Wideryński jest zwolennikiem starej szkoły – fotografii analogowej, czarno białej (w efekcie odrzucenia współczesnej kakafonii barw, jak sam mówił), bez różnorakich eksperymentów, dodatkowych lamp czy filtrów. Polega zawsze na swoim wyczuciu i znajomości sprzętu. Jego fotografie powstają w świetle zastanym, o porach dnia przez fotografów rzadko wybieranych – wczesnym rankiem lub o zmierzchu. Skąpe, ale zarazem miękkie światło nadaje zdjęciom wyraz smutku i melancholii. Czy wszystkie Pana fotografie są takie mroczne? – padło nawet pytanie z sali. Autor uśmiechnął się i przyznał, że chyba tak – acz nie jest to efekt zamierzony.

Portrety Wideryńskiego to ciasne kadry, mocne zbliżenia, wyczekane momenty. Wśród jego fotografii można odnaleźć ludzi kultury (w tym innych fotografów) i polityki, ale także przypadkowych bezdomnych i ludzi spotkanych podczas wypraw na Ukrainę, Białoruś czy do USA. Jego metodą jest rozmowa (nigdy nie robi zdjęcia, jeśli nie uzyskał na nie zgody). Zaczepia ludzi, których twarz go zainspirowała i stara się podchwycić dostrzeżone przed chwilą emocje. Słowami staram się naprowadzać na sytuację, która chwilę temu miała miejsce – opowiadał. Wśród pytań do fotografa, który ma do czynienia z ludźmi zawsze przewija się jedno: czy ktoś Panu kiedyś odmówił? Wideryński przypomniał w tym momencie o pradawnym lęku, że fotografia odbiera ludziom fragment duszy. Mamy zakodowany pewien niepokój, kiedy stajemy przed obiektywem. – tłumaczył. – Każdy ma o sobie pewne wyobrażenie, o swoim wyglądzie. Kiedy stajemy przed obiektywem wpadamy w popłoch… Boimy się, że nasza twarz pokarze coś innego niż chcielibyśmy pokazać. Często pokazuje. Chociaż ze zdjęć Wideryńskiego najczęściej przebija smutek.

Nie inaczej odbiera się jego pejzaże – również utrzymane w czarno białej tonacji. Na co dzień robię setki zdjęć kolorowych – wyjaśniał autor. Ale jego własne poszukiwania, zdjęcia robione dla przyjemności są zawsze czarno białe. Czasem nawet specjalnie pozbawiane koloru. Pejzaże te są zawsze starannie skomponowanym kadrem, wycinkiem z jakiejś bliżej niezidentyfikowanej rzeczywistości. Wybiera do tego celu takie pory roku, które kojarzą się z przemianą: przełom jesieni i zimy, przedwiośnie. Autor kilkakrotnie podkreślał, że zależy mu głownie na uchwyceniu w przyrodzie ludzkich emocji.

Właśnie z tego zamysłu zrodził się projekt „Fizjografie”, czyli seria dyptyków – zestawień fotografii portretowej ze starannie dobranym pejzażem. Wideryński zestawił ze sobą portrety i pejzaże, tworząc podwójny obraz, który ma się nawzajem uzupełniać. Pomysł ciekawy, acz nie w pełni porywający. Głównie z powodu tej jednorodności emocji, z powodu natężenia smutku i melancholii. Aż chciałoby się zapytać, jak zilustrowałby dziecięcy śmiech, złość, czy też inne gwałtowniejsze emocje. Może to pytanie na jutro? Tymczasem spotkanie skończyło się po godzinie wyświetlania slajdów i wypełniona po brzegi sala opustoszała. Może słuchacze wykładu czym prędzej popędzili do księgarni zobaczyć, czy kolorowe zdjęcia Wideryńskiego są weselsze? A może nie zostało nic więcej do powiedzenia.
Przecież na spotkanie z fotografem nie przychodzi się dla zdjęć, tylko dla fotografa. W tej materii została nam jednak odrobina niedosytu.

Artykuł opublikowany na portalu MojeOpinie.pl

Brak komentarzy: