poniedziałek, 14 lutego 2011

Amatorzy przyszłością mediów?

fot. za portalem GazetaPraca.pl

Liczba użytkowników platform dziennikarstwa amatorskiego w ostatnich latach potroiła się. Każdy, kto ma dostęp do klawiatury, może coś opublikować. Za darmo. Czy tak wygląda przyszłość mediów?

Kiedy 22 lutego 2000 roku Koreańczyk Oh Yeon Ho postanowił zastosować zasadę "open source" w dziennikarstwie internetowym, prawdopodobnie nie przypuszczał, że w przyszłości będzie oskarżany o zabójstwo na dziennikarskiej profesji. "Każdy obywatel jest reporterem" - podkreślał koreański redaktor, przyjmując teksty od czytelników. Jego portal OhmyNews ma dziś ponad 70 tysięcy dziennikarzy obywatelskich (ang. citizen reporters), którzy zdołali m.in. wpłynąć na wynik koreańskich wyborów w 2002 roku. Zasada działania portalu jest prosta: redakcja publikuje każdy nadesłany wartościowy tekst, najlepsze zaś nagradza skromną gażą. Prezentowane są zarówno ogólnoświatowe newsy, jak i lokalne reportaże, w myśl idei, że sami czytelnicy tworzą tematykę swojej prasy. Odbiorcom pomysł Koreańczyka spodobał się. Dziennikarzom "zawodowym" nieco mniej...


Pełny artykuł dostępny na portalu GazetaPraca.pl
Czytaj więcej...

piątek, 4 lutego 2011

Nienormalnie zwyczajni


Ponad 2/3 ekranu wypełnia błękitne, pozbawione chmur niebo. W rogu pojawia się niewielki fragment dachu typowego amerykańskiego domu,
z typowym amerykańskim oknem do pokoju na piętrze.
W tym oknie dwie niezmiernie typowe białe firanki powiewają z łopotem drwiąc z peleryn komiksowych superbohaterów. Czołówka serialu „No ordinary family”
jest krótka, ale wymowna. Dokładnie pokazuje z czym mamy do czynienia: z typową amerykańską rodziną z przedmieścia, która stara się zignorować fakt posiadania supermocy i zachować swój zwyczajny status przeciętnej niedoskonałości.

„No ordinary family” wyszło spod ręki Jona Harmona Feldmana, który w jakiś sposób umiał połączyć doświadczenie przy pracy nad „Cudownymi Latami” z pomysłowością epizodów „Roswell”. Greg Berlanti, współtwórca scenariusza do „Green Lantern”, dołożył trzy grosze komiksowego doświadczenia. Powstała z tego próba stworzenia realistycznych „Iniemamocnych” skrzyżowana z pastiszem komiksowego Supermana.

Ojcem rodziny jest Jim Powell (Michael Chiklis, znany głównie z serialu „The Shield” i roli w „Fantastycznej Czwórce”), niespełniony artysta zatrudniony jako policyjny rysownik. Fakt, że pewnego dnia został obdarzony nadludzką siłą i kuloodporną skórą nieco go peszy. Nie umie latać, więc porusza się po mieście serią niszczących chodniki siedmiomilowych skoków. Z natury dobrotliwy, czuję się w obowiązku używać nowo nabytej mocy do walki ze złem i korupcją (a przecież pracuje w policji). Pomaga mu w tym zaopatrzony w drogi sprzęt komputerowy przyjaciel (okręgowy prokurator), którego późne telefony z informacją o napadzie na bank utrudniają Jimowi pożycie małżeńskie. Zresztą za Stephanie (Julie Benz, być może znana z „Dextera”) nie łatwo nadążyć. Nie tylko dlatego, że jest spełnioną panią naukowiec pracującą dla produkującej leki i szczepionki korporacji. Głównym powodem okazuje się posiadanie niszczącej tenisówki umiejętność superszybkiego biegania. Przy okazji przyspieszony metabolizm pozwala Stephanie pochłaniać ogromne ilości słodyczy bez obawy o linię. Sprzeczkom rodziców przygląda się dwójka nastolatków: Daphne (Kay Panabaker, „Fame” 2009), obdarzona umiejętnością czytania w myślach (która wybitnie utrudnia jej randkowanie) oraz jej brat, JJ (Jimmy Bennett, gwiazda drugie planu w wielu serialach), którego mózg nagle wskakuje na najszybsze obroty przekształcając klasowego obiboka w niespełnionego i sfrustrowanego życiem geniusza.


Serial rozpoczyna się od tajemniczego wypadku lotniczego który zdaje się być początkiem wyjątkowych zdolności rodziny Powellów. Scenarzyści starają się nam udowodnić, że każdy przeciętny Amerykanin bez zbędnego stresu potrafi przejść do porządku dziennego nad nagłym wejściem w posiadanie supermocy. Nikt nie stara się ich nadużywać, w zasadzie wszyscy szybko oswajają się z mamą pędzącą po domu z prędkością dźwięku i ojcem, który przypadkiem wybija łokciem dziury w ścianach. Gdyby nie komediowy wymiar serialu można by pokusić się o zarzut braku realizmu. Z drugiej strony – Powellowie zachowują się jakby nagle zaczęli żyć w świecie komiksów, w którym megazłoczyńcy i superbohaterowie chowają się za sekretną tożsamością, jednocześnie wypełniając patriotyczny obowiązek. Jim uczy się na błędach – nie można zatrzymać rozpędzonej ciężarówki bez porządnego oparcia stóp oraz bezkarnie bić złoczyńców, jeśli nie nosi się maski. Stephanie jest biochemikiem, więc stara się znaleźć naukowe uzasadnienie posiadanych zdolności, przy okazji wikłając się w korporacyjny spisek. Daphne stara się ignorować szum cudzych myśli, a przynajmniej nie nadużywać zaufania kolegów i koleżanek (chyba, że naprawdę nie musi). JJ musi poradzić sobie z nieufnością nauczycieli, kiedy z klasowego matoła staje się piątkowym uczniem. Przy okazji znajduje 101 zastosowań dla swoich zdolności matematycznych w kontaktach z dziewczynami, a nawet w sporcie. Życie toczy się dalej.

Kolejne odcinki serialu ogląda się nie raczej z nastawieniem „ciekawe jak Powellowie z tego wybrną”, a nie śledząc zawiłą intrygę. Nie jest to opowieść o superbohaterach z rozterkami, a raczej historia przeciętniaków starających się sprostać nagłej zmianie w kogoś wyjątkowego. Powellowie dosłownie znajdują w popkulturze odpowiednie wzorce superbohatera i starają się ze wszystkich sił wskoczyć w cudze spodnie. Jednocześnie chcą pozostać doskonale przeciętną amerykańską rodziną. Niestety, jeden krok w świat superbohaterów wystarcza, aby odkryć istnienie superzłoczyńców. Czy wielka moc niesie ze sobą aż tak wielką nadodpowiedzialność? A może jest po prostu spełnieniem typowego amerykańskiego marzenia – niezniszczalnego człowieka, który może zrobić wszystko lepiej niż inni. Więc z pewnością będzie próbował, zgodnie z najlepszym wzorcem Supermana. Minus latanie, oczywiście.

Recenzja dostępna na portalu Moje Opinie.pl.
Czytaj więcej...

czwartek, 3 lutego 2011

„Konklawe” - romans łotrzykowski na jeden wieczór

Weźmy młodego kawalera ze szpadą, dodajmy gorące romanse i wątki zbójeckie. Szczypta kościelnej intrygi i dalekie podróże po miastach Europy. Przepis na sukces, czy ekspresowa książka do przeczytania w jednej wieczór? Podobno Stephen King sam siebie nazywa McDonald’sem literatury. Ma jednak raczej na myśli ilość, nie jakość. Całkiem rozsądne założenie.

Osiemnastowieczne Włochy. Młody kawaler Riziero z Pietracuty zostaje wezwany do Rzymu przez swojego brata Oliviera, wysokiej rangi urzędnika kościelnego. Najmłodszy syn włoskiego arystokraty, były żołnierz, jeszcze wcześniej beztroski student, zostaje powołany do urzędniczej służby. Jako asystent Rewizora Ksiąg monsiniora Van Goetza spędza długie, nudne godziny przekładając papiery na biurku w Pałacu Apostolskim lub przechadzając się po rzymskich ulicach z kapeluszem i laską. Jako jedyny świecki pracownik w urzędzie Riziero jest po trochu wyrzutkiem, po trochu eksponatem. Tymczasem umiera papież Klemens XII, a Rzym staje się miejscem jednego z najważniejszych wydarzeń w życiu Kościoła; Konklawe.

Chociaż tytuł książki krótko i zwięźle wiążę fabułę opowieści z tym wydarzeniem, konklawe jest dla Battistelliego tylko pretekstem do zamordowania jednego z bohaterów. W ten sposób kawaler Riziero może przystąpić do śledztwa, które kluczyć będzie między najświetniejszymi miastami Europy a dworskimi intrygami w papieskiej kurii. Nie zabraknie ani młodego złodziejaszka, ani tajemniczego zbójcy, ani pochodzącego ze wschodu szpiega, ani nawet uwodzicielskiej aktorki czy masońskiej loży. Pomimo tak wielu różnorodnych elementów – fabuła jest dość powolna. Winię za to styl pisarza, ponieważ trudno wartko płynąć z akcją, gdy opisy urzędowej hierarchii przewyższają nad opisami malowniczych Włoch czy Wenecji. Detalicznie odmalowane postacie drugoplanowe pozostają dla młodego detektywa jedynie narzędziem w niezbyt trudnym śledztwie. Z tego choćby powodu czytelnik nie ma okazji się do nich przywiązać, ani poznać je choć odrobinę. Jedynym liczącym się wątkiem jest tok myślenia kawalera z Pietracuty, który doprowadzi go w końcu do niezbyt satysfakcjonującego rozwiązania. Wszystko inne jest słabo zarysowanym tłem.

Do lektury „Konklawe” przystąpiłam z zapałem. Kościelne intrygi, kolorowe włoskie ulice i młody kawaler ze szpadą. Książkę czyta się lekko i szybko, niemniej jest to lektura „do autobusu”, a nie na wieczorne posiedzenie z herbatą, gdy wchłania się wzrokiem każdą literkę. Cóż – pojedynków jak na lekarstwo, włoskie ulice wydają się puste martwe, a romanse... Wątek romansów jest sprawą zupełnie odrębną. Osiemnastowieczna kobieta w opisach Battistelliego jest w zasadzie bezwolnym narzędziem w rękach mężczyzn. Nie przemawia przeze mnie feminizm (przynajmniej nie za bardzo). Raczej daje upust ogólnemu wrażeniu, że erotyczne opisy relacji damsko męskich czerpią zbyt wiele z „różowych” romansów. „Odwróciła się i stanęła na czworakach. Wspaniałości jej pośladków ukazały się oczom Riziera jak dwa księżyce w pełni, pokazywane przez astronoma, którego luneta oszalała” – możemy wyczytać z powieści Battistelliego. Ponadto właścicielka tych pośladków, wysoko urodzona arystokratka w pełni wieku, odgrywa ciekawy monodram wodząc młodego kawalera na pokuszenie. Następnie – pomimo, że Riziero zapomina o niej już następnego ranka – kilka tygodni później zupełnie bez zająknięcia załatwia mu rekomendacje u bliskiego przyjaciela. Czy tak zachowuje się nieco rozpustna, rozpolitykowana matrona? Trudno mi uwierzyć, że nie domaga się niczego w zamian.

Fabrizio Battistelli jest socjologiem, naukowcem, rządowym ekspertem i autorem specjalistycznych monografii. Jako wykładowca rzymskiego uniwersytetu „La Sapienza” z pewnością ma pod ręką szereg dokumentów opisujących struktury administracyjne Watykanu i historyczne dykteryjki z dziedziny prawa kościelnego. W tej dziedzinie (jako historyk) nie mam mu wiele do zarzucenia. Pozostaje jednak pytanie – czy naukowiec powinien pisać przygodowe książki?

„Konklawe”, Fabrizio Battistelli, Oficynka 2010

Recenzja dostępna na portalu MojeOpinie.pl

Czytaj więcej...

środa, 2 lutego 2011

„The Cape” - serial z potencjałem

Co powstanie ze skrzyżowania utkanej z pajęczych sieci peleryny z niesłusznie oskarżonym policjantem? Kolejny pogromca złoczyńców. Trailer serialu ujął mnie klimatem rodem ze „Spawna”. Pilot zapowiadał dość nietypową fabułę: w mieście Palm City szerzy się przestępczość. Jedyną szansą na zmiany zdaje się wprowadzenie prywatnej policji zarządzanej przez korporację Arka. Oczywiście już na dzień dobry regularny czytelnik komiksów zauważy istotne szczegóły – na przykład od kiedy to jakakolwiek korporacja ma w tego typu produkcjach dobre intencje? 

„The Cape” okazuje się dla producentów ciężkim orzechem do zgryzienia. Nie najgorsza oglądalność, zróżnicowane recenzje i sprzeczne opinie na temat fabuły plasują serial mniej więcej po środku skali między hitem a porażką. W świecie telewizji oznacza to przeciętność, a więc także niewidzialność. Mimo to serial ma swój potencjał, który może zostać wykorzystany. Albo i nie.

Po pierwsze bohater: Vince Faraday alias Peleryna, grany przez mało znanego australijskiego aktora Davida Lyonsa. Faraday łączy wszystkie istotne elementy komiksowego stereotypu bohatera: policyjną i militarną przeszłość, rodzinę z którą nie może się połączyć, frustracje niesłusznym oskarżeniem i niezłomny, stalowo praworządny charakter. Do tego jest uparty, nieposłuszny i uczy się głównie na błędach. Wady? Jest obrońcą „prawdy i amerykańskiego stylu życia”, a więc postacią nieco papierową. Daleko mu też do wspomnianego wyżej Spawna, którego pragnienie zemsty napędzało fabułę. W „The Cape” wątek rodziny dużo ciekawiej wygląda od strony żony Faradaya – młodej prawniczki, która stara się utrzymać dom i sprostać złej sławie męża. Niedostatki głównych postaci nadrabia nieco drugi plan. Vince zdobywa nowych przyjaciół w lekko zdeprawowanym środowisku wędrownego cyrku, którego aktorzy trudnią się od czasu do czasu złodziejską robotą. Tam Peleryna uczy się nowych umiejętności – magicznego znikania, szybkiej hipnozy, wymyślnych akrobacji i bezgłośnego gaszenia świecy rąbkiem pewnej niezwykłej szaty.

Punkt drugi – peleryna. Utkana z nici pajęczych, stworzona dla legendarnej postaci znanego na całym świecie iluzjonisty, specjalisty od ucieczek. Oczywiście kryje w sobie mroczną siłę i liczne pokusy. Niezwykle elastyczna i wytrzymała, może być kamuflażem i bronią w jednym. Unikalny cyrkowy trening może tłumaczyć część umiejętności Peleryny, w tym spektakularne znikanie w kłębach dymu. Peleryna w miarę rozwoju sytuacji staje się odrębnym wątkiem opowieści, jednak nie sądzę, żeby wykorzystano ją należycie w dalszych odcinkach.

Punk trzeci – najistotniejszy w tego typu produkcjach – to czarne charaktery i pomocnicy. Tajemniczy blogger o pseudonimie „Orwell”, który wspiera Pelerynę technologicznymi nowinkami okazuje się ściśle związany z głównym złoczyńcą, Szachistą aka Peter Fleming, właściciel korporacji Arka. Już pierwszy odcinek ujawnia kulisy intrygi, przez co być może serial traci nieco dynamikę. Peleryna nie musi szukać wroga daleko, a pojawiający się w kolejnych epizodach złoczyńcy są jedynie dopełnieniem głównego łotra.

Tym samym dochodzimy do punktu czwartego – stylistyki serialu. Pilotowy, dwugodzinny epizod „The Cape” zawierał w sobie wszystkie elementy mrocznego komiksu: ciemne, zadymione i zatłoczone ulice slumsów, nocne pościgi i spektakularne walki, bohatera z zakrytą twarzą, a nawet wybuchy. Peleryna ukazuje wszystkie klasyczne cechy mrocznego mściciela – łącznie z samotnią w zapuszczonej dzielnicy i zdjęciem rodziny pod poduszką. Czego zatem brakuje? Trudno powiedzieć. Jakiejś wewnętrznej iskry, która uczyniła Spawna mrocznym mścicielem, a Punishera najseksowniejszym draniem w historii komiksu (teza kontrowersyjna, ale trzymam się jej uparcie). Może Vince Faraday jest wciąż za bardzo policjantem a za superbohaterem? A może produkcje typu „X-men”, „Heroes”, „Dark Angel”, czy nawet „Smallville” przeformatowały klasycznego superbohatera z komiksów w zwyczajnego gościa z problemami? Z mojej strony mogę tylko dodać, że pociąga mnie wszystko co jest podobne do „Spawna” lub mrocznych części „Batmana” automatycznie przyciąga moje oko. Jednocześnie takie porównanie stawia poprzeczkę niezwykle wysoko, stąd być może lekki rozczarowanie. Niemniej zamierzam cierpliwie poczekać na rozwinięcie serii w nadziei, że wszystko to zmierza do jakiegoś ciekawego (i mrocznego) finału.

„The Cape”, NBC, premiera 9 stycznia 2011

Recenzja dostępna na portalu MojeOpinie.pl 
Czytaj więcej...