czwartek, 27 października 2011

Rozmowa z komisarzem László Andorem

Rozmowa z komisarzem Unii Europejskiej ds. zatrudnienia, spraw społecznych i integracji, zasiadającym w drugiej komisji José Barroso László Andorem.
Jak wyglądają unijne plany związane z bezrobociem, kryzysem ekonomicznym? Po co Europie silny sektor organizacji pozarządowych i dlaczego wolontariusze są lekarstwem na kryzys.

Joanna Sabak: Panie komisarzu, Europa ma już strategię na 2020 rok. Otwarcie nowych miejsc pracy jest jednym z celów tej strategii. Jak Pana zdaniem będzie wyglądał rynek pracy w 2020 roku? Co się zmieni i w jakim kierunku?

László Andor: Zabawne jest, że na ten moment przewidujemy, jak będzie wyglądała przyszłość rynku pracy w perspektywie kilku następnych lat, chociaż trudno nam tak naprawdę przewidzieć, co się stanie w przyszłym miesiącu…

Pełen tekst wywiadu na portalu www.MojeOpinie.pl

Czytaj więcej...

poniedziałek, 24 października 2011

Opanuj "Sztukę Dorabiania"!

Nie wystarcza ci do pierwszego? Masz dwa wyjścia - możesz zacisnąć pasa, albo dorobić. Szczególnie teraz, kiedy firmy chętnie zlecają niektóre zadania na zewnątrz. Dyrektorzy tną koszty, a ty masz szansę na zastrzyk gotówki.

Coraz częściej możliwości dodatkowego zarabiania pojawiają się w naszym wyuczonym zawodzie, a nawet w obrębie firmy gdzie normalnie pracujemy. W ramach jednego stanowiska wypełniamy często szereg obowiązków, które samodzielnie wyceniane na rynku pracy są sporo warte. Pracodawcy częściej wolą zlecić drobne, dodatkowe prace własnym pracownikom, niż zatrudniać dodatkową osobę - redaktor dorabia korektą firmowych publikacji, a marketingowiec poprawia niedociągnięcia w cudzych projektach.Cały tekst na portalu www.GazetaPraca.pl
Czytaj więcej...

poniedziałek, 10 października 2011

DAAS film

Czym jest tytułowe Daas nie wiem do tej chwili, ale film z pewnością zapadnie mi w pamięć. Przede wszystkim jako swoista instrukcja budowania obrazu, ale także jako dyskretnie opowiedziana historia o pewnym szaleństwie i film historyczny, w którym historia gra rolę drugoplanową. Ale są też wady…

Recenzja filmu "Dass" reżyserii Adriana Panka.
Wciąż nie rozstrzygnęłam, czy pozytywna, czy nie..
Całość do przeczytania na portalu www.MojeOpinie.pl

Czytaj więcej...

piątek, 16 września 2011

Kariera bez dyplomu

Mark Zuckerberg i Bill Gates. Obaj wyceniani są na miliardy dolarów, dorobili się fortuny, bo wiedzieli coś, czego nie wiedział nikt inny. I obaj nigdy nie skończyli studiów.
...
- Sadzam przed komputerem dwóch kandydatów. Jeden: studia wyższe, grafika, informatyka, dyplom. Drugi: trzymiesięczny kurs programowania i kilka domowych projektów. Często trudno mi dostrzec różnicę - przyznaje Piotr, dyrektor kreatywny w dużej firmie. Jego zadaniem jest tworzenie stron i bannerów. Najpierw sięga po portfolio, a dopiero potem sprawdza CV, bo klientowi "magister" przed nazwiskiem nie robi żadnej różnicy.
...


Pełen tekst artykułu na portalu www.Gazeta.pl
Czytaj więcej...

sobota, 6 sierpnia 2011

Pełna głowa, dziurawa kieszeń

Praca na uczelni, czy w dobrej placówce naukowej jest dla doktoranta prestiżowa, ale nie zawsze dochodowa.
...
Doktorat i praca w placówce naukowej są prestiżowe, ale nie idą za tym zarobki. - Pracę traktuję jak hobby, bo inaczej, niestety, nie mogę. Moi znajomi pracujący w korporacjach, jeszcze bez tytułu magistra, zarabiają dwa do trzech razy więcej, a wcale nie poświęcają pracy więcej czasu - stwierdza przyszła pani doktor. Marzy czasem o odkryciu jakiejś interesującej mutacji. Takie odkrycie to prestiż i - kto wie - pieniądze na kolejne badania.
...
Życie finansowe doktoranta? - Nie przypominam sobie bym takie życie miał... Ale mam rodziców, którzy pomagają mi jak tylko mogą - przyznaje. Stypendium ma przecież pokryć nie tylko wydatki na życie, ale i książki, kursy, wyjazdy, materiały naukowe... Bycie naukowcem jest dla niego sposobem na życie. Łączy prawdziwą pasję z naprawdę wymagającą pracą. Być może początkowo nieopłacalną, ale z pewnością rozwijającą na wielu płaszczyznach. - Dla mnie nauka jest pracą i hobby jednocześnie, doskonałym połączeniem sposobu na życie i przyjemności - dodaje.

Pełny tekst artykułu na stronie www.GazetaPraca.pl
Czytaj więcej...

piątek, 29 lipca 2011

Doktorat albo życie

Studia wyższe mają w teorii produkować ludzi wykształconych i użytecznych zawodowo. Na rynku pracy liczy się jednak praktyka.

- Proszę pani, doktorant to nie zawód! - oznajmił agent ubezpieczeniowy doktorowi historii (doktorat z wyróżnieniami). Doktorowi psychologii pani w NFZ wypomniała, że doktorant nie zarabia, więc emerytura mu się w zasadzie nie należy, a renta to już prawie jak wyłudzenie.

Doktorant wydziału matematycznego dorabia w kawiarni. Z nudów robi na serwetkach obliczenia statystyczne dotyczące klientów: kolor ubrania, długość włosów, wysokość rachunku. Nie chce podać imienia, bo jeśli profesor o nim przeczyta, może go oblać. Promotor nie akceptuje pracujących doktorantów - albo nauka, albo praca.

....

Artykuł dostępny na portalu GazetaPraca.pl
Ukazał się także w wersji papierowej w dodatku Gazeta Praca - Kraj nr 177, wydanie z dnia 01/08/2011,str. 3.

Czytaj więcej...

wtorek, 19 lipca 2011

Znajdź mnie!

"Można je pogubić jak wiele/ innych przedmiotów w sprawach/ w tłumie wspomnień/ w biurze rzeczy znalezionych uśmiechają się / zasuszone kwiaty pustych portfeli/ kalendarzy i zdjęć/ te ostatnie zwłaszcza/ obok nieodbieranych kluczy/ ożywają w bezruchu cofniętego czasu/ raz utracone znikają/ wyrwane karty wczorajszego/ dnia byłych właścicieli"

Bogdan Abramowicz, "Biuro Rzeczy Znalezionych"

Pracownik Biura jest po trochu urzędnikiem, a po trochu detektywem i kryminologiem. Przychodzi paczka rzeczy znalezionych. Trzeba ją otworzyć, przejrzeć, opisać. - My nie wiemy, gdzie to leżało. W błocie, wilgoci, w śmietniku. Czasem aż w krtani dusi, taki zapach pleśni, albo gorzej - narzeka pani Janina Purzycka, inspektor. Teoretycznie powinno się paczkę otwierać w masce i plastikowych rękawiczkach. Ale jak wtedy sprawdzać dokumenty? Niewygodnie. A ludzie różne różności noszą. Niektórzy panowie (znowu zniżamy głos) gołe panie albo prezerwatywy mają w środku. - Ja rozumiem, że jesteśmy nowocześni i w ogóle. Ale to jakieś takie niesmaczne jest - skarży się cicho. Zaglądanie ludziom do portfeli jest trochę jak zaglądanie w duszę. Czasem trzeba, ale człowiek czuje się niezręcznie.

Pełen tekst reportażu na portalu www.GazetaPraca.pl
Czytaj więcej...

piątek, 1 lipca 2011

Rzeczywistość nas rusza - Reporterzy bez fikcji Agnieszki Wójcińskiej

Pamiętacie te klasówki z polskiego z jednym tylko pytaniem: „co autor miał na myśli?”. Nie znosiłam tego pytania. Ja nie wiem, co on myślał. Ja tylko wiem co czytam. Niedawno Wisława Szymborska dla zabawy napisała maturę: za analizę swojego własnego wiersza dostała tróję. Zabawne, prawda? A przecież żaden autor nie zapyta czytelnika pochylającego się nad pierwszą wersją tekstu: „Skończyłeś? To powiedz mi, co ja myślałem”. Jednak czasem autor może mieć ochotę się wytłumaczyć. Ale wtedy to nie jest już analiza tekstu, tylko wywiad.

...
Czasem mam wrażenie, że literatura faktu odpowiada głównie na naszą potrzebę zetknięcia się z prawdą. Nie wierzymy już nikomu – politykom, reklamie, gazetom, telewizji. - Żyjemy w kłamstwie rozpowszechnianym przez tych, którzy kłamać nie powinni – komentuje choćby Wojciech Jagielski. Współczesnego dziennikarstwa nie lubi, ale się nim zajmuje. Z tym, że nie stara się czytelnikowi przypodobać. Nie pisze o tematach modnych, marketingowo skutecznych. Więc dlaczego jego książki tak dobrze się sprzedają?
...

Cały tekst dostępny na portalu MojeOpinie.pl

Czytaj więcej...

wtorek, 24 maja 2011

O cierpieniu się pisze, jak o miłości - wywiad ze Swietłaną Aleksijewicz


fot. Joanna Sabak

Wywiad ze Swietłana Aleksijewicz, białoruską dziennikarką, lauretką nagrody Kapuścińskiego.

"J.S.: Wspominała Pani w wywiadach, że Pani głównym bohaterem jest człowiek radziecki, człowiek czerwony. Kim jest ten człowiek? Jaki jest? Czy już przeminął, czy cały czas się tworzy?
Swietłana Aleksijewicz: Można powiedzieć, że pośród nas żyli kiedyś homo socjaliticus (ludzie socjalizmu), a teraz żyją homo sovieticus. Oni nie żyli zresztą ciągle tak samo, cały czas się zmieniali. Homo sovieticus jest podobny do homo socjaliticus. W Polsce ludzie też go znają. [Ja go nie znam – wtrącił się wiozący nas taksówkarz. – Doprawdy? Może Pan sam jest takim człowiekiem, bo żył w tamtych czasach – odpowiedziała mu Pani Swietłana.]
...

Mężczyźni, gdy opowiadają o wojnie lubią zmyślać np. liczbę wrogów, wyolbrzymiać fakty. Jak zmieniają wojnę kobiety, co dopowiadają?

S.A: O tym właśnie jest ta książka… Dla tych kobiet wojna to ich życie."


Po mieście chodziła szalona kobieta… Zabito jej pięcioro dzieci.
Podchodziła do ludzi na ulicy… I mówiła:
„Opowiem ci, jak zabili moje dzieci. Od którego zacząć…? Od Wasieńki… Jemu strzelili w uszko… A Tolikowi w główkę… To od którego?”.
Wszyscy przed nią uciekali. Była szalona, tylko dlatego mogła mówić o czymś takim…
Fragemnt książki "Wojna nie ma w sobie nic z kobiety", wyd. Czarne.

Wywiad z laureatką nagrody Ryszarda Kapuścińskiego 2011 dostępny na portalu MojeOpinie.pl.
Relacja z konferencji prasowej z panią Swietłaną tutaj.

Czytaj więcej...

poniedziałek, 23 maja 2011

Na rewolucję trzeba poczekać - relacja z konferencji

  
Swietłana Aleksijewicz z tłumaczką.
fot. Joanna Sabak


Konferencja z okazji przyznania Swietłanie Aleksijewicz nagrody Ryszarda Kapuścińskiego. Dwa słowa o książce, wiele pytań o Białoruś.

"Pisarz traktowany jest troszkę jak polityk, bo chociaż siedzi ciągle przy biurku i pisze, to cały czas coś się koło niego dzieje – przyznała Aleksijewicz, jednak wyraźnie zaznaczała, że gotowego przepisu nie poda. Jej obraz Białorusi różni się nieco od tego, co serwują nam media. Mniej jest tam rewolucji, więcej konsumpcjonizmu. Naród śpi. A zagrożenie nie zniknęło."

...
"Ludzie pytali wtedy opozycjonistów na wiecu, działaczy na trybunach „Co mamy robić!??”. A organizatorzy demonstracji nie potrafili odpowiedzieć, milczeli – opowiada dziennikarka, która oczywiście była na Placu Niepodległości w Mińsku jako korespondentka. Chcieliśmy wyprzedzić nasz naród, ale to nie dało rezultatu – komentuje."

17 maja, konferencja prasowa z laureatką nagrody Ryszarda Kapuścińskiego w 2011 ro-ku, Swietłaną Aleksijewicz, w siedzibie Biura Europejskiej Stolicy Kultury 2016 „Warsztat”, pl. Konstytucji 4, Warszawa.

Cały tekst do przeczytania na portalu MojeOpinie.pl.
Wywiad z pania Swietłaną dostępny tutaj.


Czytaj więcej...

czwartek, 12 maja 2011

Tytułowy Most Galata spina dwa brzegi Istambułu: ten islamski, turecki, tradycyjny i ten europejski, „nowoczesny”, obcy i teoretycznie wolny od ograniczeń islamskiej kultury. Geert Mak zwyczajnie usiadł w mostowej herbaciarni i słuchał: wędkarzy, handlarzy, żołnierzy, złodziei, turystów.


„Świat zachodni prawie nie zdaje sobie sprawy z tego, że wszechogarniające uczucie, które ludzie muszą przezwyciężać, nie tracąc przy tym zdrowego rozsądku, nie dając się uwieść terrorystom, skrajnym nacjonalistom lub fundamentalistom” – pisał Orhan pamuk, na którego kronikarskie doświadczenie Geert Mak często się powołuje. W opowieściach handlarzy z mostu jest pewien schemat: ze wsi do miasta, z biedy w ciężką pracę i…nie mniejszą biedę. Trochę mam za złe autorowi tego reportażu, że „Most” jest tak ciepłą i lekką historią.

Recenzja książki Geert Mak, „Most”, wyd. Czarne. na portalu MojeOpinie.pl

Czytaj więcej...

środa, 30 marca 2011

Pisanie pod pretekstem - wywiad z Jeanem Rolinem

Jean Rolin, wikimedia, CC,Georges Seguin

Twierdzi, że dzika przyroda jest teraz wszędzie, a do podróżowania nie należy wychodzić z domu. Jest miłośnikiem okrętów... Wszystko jest dla niego pretekstem do opowiadania o sobie. Wywiad z Jeanem Rolinem, autorem książki „I ktoś rzucił we mnie zdechłego psa”, niegdyś reporterem - dzisiaj pisarzem.


Joanna Sabak: W Pana książce można odnaleźć próbę – pierwszą z jaką się spotkałam - opisywania wojny właśnie z perspektywy zwierząt, nie tylko psów.

Jean Rolin: Tak, ale nie mogę powiedzieć, że wiem, jak zwierzęta odbierają wojnę. Po pierwsze nie jestem wbrew pozorom specjalistą od wojen. Byłem obserwatorem zaledwie kliku takich konfliktów. Można za to powiedzieć, że zawsze mnie interesowały zwierzęta (za wyjątkiem tych udomowionych – ja sam nigdy nie miałem i nie chciałem mieć domowego zwierzaka, chociaż osobiście nie mam nic przeciwko). Ciekawią mnie głównie zwierzęta dzikie lub właśnie „feralne”, czyli żyjące własnym życiem, ale blisko związane z obecnością człowieka: bezdomne psy, gołębie, kruki. Pamiętam na przykład, że podczas wojny w Jugosławii byłem pod wrażeniem bocianów, które co roku na wiosnę wracały do swoich dawnych gniazd. Podobnie jak jerzyki, drobne ptaki, które przylatują do Europy na wiosnę i odlatują jesienią. Widziałem je w Vukovarze we wschodniej Chorwacji, jedynym mieście dawnej Jugosławii, które zostało niemal w 90 procentach zniszczone podczas wojny 1991 roku. Te drobne, świergotliwe ptaki konsekwentnie wracały do swoich gniazd, zbudowanych jeszcze przed wojną, nawet jeśli z budynku ocalała tylko jedna ściana, a samo gniazdo zostało na wpół poszarpane przez odłamki. Podobnie czyniły bociany.

Chyba właśnie to mi imponuje – że zwierzęta potrafią żyć własnym życiem, zajmować się swoimi sprawami, nie mając żadnej świadomości, co dzieje się wokół. Jeśli na przykład w jakimś kraju niemal każdy nosi broń i strzela do ptaków czy psów, tak po prostu – z nudów, może wtedy zwierzęta zauważają różnicę. W innym wypadku nie są zainteresowane naszymi sprawami i tak naprawdę nie potrafię powiedzieć, co o nas myślą. Ciekawsza jest więc druga strona medalu: jak zachowuje się człowiek w kontakcie z takim na przykład feralnym psem. Przytaczam w swojej książce chociażby historię o żołnierzu z Hezbollahu, który podzielił się z bezdomnym psem ostatnią porcją jedzenia. To jest opowieść! Myśląc „Hezbollah”, nie spodziewasz się przecież takiego rodzaju ofiarności, prawda? 



Cały wywiad dostępny na portalu MojeOpinie.pl

Czytaj więcej...

środa, 23 marca 2011

Uroda rozebrana na części

Do kogo należą silne dłonie na plakacie banku? Skąd wytrzasnąć przekonujące plecy do reklamy telefonu komórkowego? Oprócz figury i ładnej buzi modele i modelki muszą mieć także inne atuty. W cenie są: zgrabna łydka, smukła szyja, ładne paznokcie.

Part model nie musi mieć ładnej twarzy czy idealnej figury. Wystarczą piękne dłonie jak u Ellen Sirot czy Ashly Covington, słynących w świecie modelingu właśnie z tej części ciała. Za subtelne ujęcie opakowania kremu lub wystylizowane pociągnięcie pędzelkiem po paznokciach dostają nawet kilka tysięcy dolarów.

Artykuł dostępny na portalu GazetaPraca.pl

Czytaj więcej...

poniedziałek, 21 marca 2011

Praca, moja miłość

Czy miłość do pracy to zdrowa miłość? Kiedy się rozwieść, a kiedy ratować związek?

Rozmowa z Izabelą Wożyńska-Więch, psycholog i terapeutką, ekspertem od psychologii komunikacji i konfliktu w relacjach bliskich i zawodowych

[fragment wywiadu]
A co w sytuacji, gdy udało nam się przekuć pasję we własny biznes, za którym nie przyszedł jednak żaden sukces? Odkochać się?

Po co człowiek ma się odkochiwać, jeżeli mu się to podoba? Oczywiście jeśli zaangażowanie w pracę nie przekłada się na korzyści materialne, może dojść do wypalenia zawodowego. Ryzykujemy, że ukochane hobby zacznie się nam kojarzyć z porażką. Wtedy warto odpowiedzieć sobie na pytania: czego potrzebuję, na ile ważny jest zysk, jak bardzo liczy się to, że robię, co lubię, czego potrzebuję w życiu, co jest dla mnie ważne? Jeśli okaże się, że ważniejsze są pieniądze, nieudany biznes będzie prowadził do coraz większego wypalenia i frustracji. Wówczas zagrożona jest pasja, która przestaje przynosić radość.

Wywiad opublikowany na portalu GazetaPraca.pl

Czytaj więcej...

niedziela, 20 marca 2011

Depresja dziennikarza - Recenzja książki Bernarda Pouleta „Śmierć gazet i przyszłość informacji”



Książka opowiadająca o powolnej agonii zapotrzebowania na prasową informację jest dla dziennikarza lekturą mocno depresyjną. Dodatkowo podsyca niechęć do „wujka Google”, wzmaga pomstowanie na dyktaturę tłumu i degradację odbiorcy. Internet staje się czarną dziurą, która stopniowo pochłania kulturę w znanej dotychczas postaci. Ta książka naprawdę irytuje. Głównie dlatego, że Poulet ma rację.



 "W świecie kreacji wizerunku, awatarów, platform i społeczności „Drugiego Życia” trudno oprzeć się wrażeniu, że powoli zaczynamy rozmawiać sami ze sobą. Przejawem interaktywnego egocentryzmu są dla Pouleta na przykład blogi. Nawet systemy komentarzy rzadko służą tam wymianie informacji. Odpowiadają najczęściej na potrzebę autoprezentacji, pewnego ekshibicjonizmu, tak że w skrajnej sytuacji łatwo wyobrazić sobie, że „każdy miałby swój blog i rozmawiałby tylko ze sobą”. Czyżby Poulet sugerował, że jedyne informacje jakie będą w przyszłości interesować czytelnika będą dotyczyć jego samego? Czy zawód dziennikarza z dostawcy informacji ewoluuje w kierunku tłumacza rzeczywistości?"

Cała recenzja dostępna na portalu MojeOpinie.pl

Czytaj więcej...

poniedziałek, 14 lutego 2011

Amatorzy przyszłością mediów?

fot. za portalem GazetaPraca.pl

Liczba użytkowników platform dziennikarstwa amatorskiego w ostatnich latach potroiła się. Każdy, kto ma dostęp do klawiatury, może coś opublikować. Za darmo. Czy tak wygląda przyszłość mediów?

Kiedy 22 lutego 2000 roku Koreańczyk Oh Yeon Ho postanowił zastosować zasadę "open source" w dziennikarstwie internetowym, prawdopodobnie nie przypuszczał, że w przyszłości będzie oskarżany o zabójstwo na dziennikarskiej profesji. "Każdy obywatel jest reporterem" - podkreślał koreański redaktor, przyjmując teksty od czytelników. Jego portal OhmyNews ma dziś ponad 70 tysięcy dziennikarzy obywatelskich (ang. citizen reporters), którzy zdołali m.in. wpłynąć na wynik koreańskich wyborów w 2002 roku. Zasada działania portalu jest prosta: redakcja publikuje każdy nadesłany wartościowy tekst, najlepsze zaś nagradza skromną gażą. Prezentowane są zarówno ogólnoświatowe newsy, jak i lokalne reportaże, w myśl idei, że sami czytelnicy tworzą tematykę swojej prasy. Odbiorcom pomysł Koreańczyka spodobał się. Dziennikarzom "zawodowym" nieco mniej...


Pełny artykuł dostępny na portalu GazetaPraca.pl
Czytaj więcej...

piątek, 4 lutego 2011

Nienormalnie zwyczajni


Ponad 2/3 ekranu wypełnia błękitne, pozbawione chmur niebo. W rogu pojawia się niewielki fragment dachu typowego amerykańskiego domu,
z typowym amerykańskim oknem do pokoju na piętrze.
W tym oknie dwie niezmiernie typowe białe firanki powiewają z łopotem drwiąc z peleryn komiksowych superbohaterów. Czołówka serialu „No ordinary family”
jest krótka, ale wymowna. Dokładnie pokazuje z czym mamy do czynienia: z typową amerykańską rodziną z przedmieścia, która stara się zignorować fakt posiadania supermocy i zachować swój zwyczajny status przeciętnej niedoskonałości.

„No ordinary family” wyszło spod ręki Jona Harmona Feldmana, który w jakiś sposób umiał połączyć doświadczenie przy pracy nad „Cudownymi Latami” z pomysłowością epizodów „Roswell”. Greg Berlanti, współtwórca scenariusza do „Green Lantern”, dołożył trzy grosze komiksowego doświadczenia. Powstała z tego próba stworzenia realistycznych „Iniemamocnych” skrzyżowana z pastiszem komiksowego Supermana.

Ojcem rodziny jest Jim Powell (Michael Chiklis, znany głównie z serialu „The Shield” i roli w „Fantastycznej Czwórce”), niespełniony artysta zatrudniony jako policyjny rysownik. Fakt, że pewnego dnia został obdarzony nadludzką siłą i kuloodporną skórą nieco go peszy. Nie umie latać, więc porusza się po mieście serią niszczących chodniki siedmiomilowych skoków. Z natury dobrotliwy, czuję się w obowiązku używać nowo nabytej mocy do walki ze złem i korupcją (a przecież pracuje w policji). Pomaga mu w tym zaopatrzony w drogi sprzęt komputerowy przyjaciel (okręgowy prokurator), którego późne telefony z informacją o napadzie na bank utrudniają Jimowi pożycie małżeńskie. Zresztą za Stephanie (Julie Benz, być może znana z „Dextera”) nie łatwo nadążyć. Nie tylko dlatego, że jest spełnioną panią naukowiec pracującą dla produkującej leki i szczepionki korporacji. Głównym powodem okazuje się posiadanie niszczącej tenisówki umiejętność superszybkiego biegania. Przy okazji przyspieszony metabolizm pozwala Stephanie pochłaniać ogromne ilości słodyczy bez obawy o linię. Sprzeczkom rodziców przygląda się dwójka nastolatków: Daphne (Kay Panabaker, „Fame” 2009), obdarzona umiejętnością czytania w myślach (która wybitnie utrudnia jej randkowanie) oraz jej brat, JJ (Jimmy Bennett, gwiazda drugie planu w wielu serialach), którego mózg nagle wskakuje na najszybsze obroty przekształcając klasowego obiboka w niespełnionego i sfrustrowanego życiem geniusza.


Serial rozpoczyna się od tajemniczego wypadku lotniczego który zdaje się być początkiem wyjątkowych zdolności rodziny Powellów. Scenarzyści starają się nam udowodnić, że każdy przeciętny Amerykanin bez zbędnego stresu potrafi przejść do porządku dziennego nad nagłym wejściem w posiadanie supermocy. Nikt nie stara się ich nadużywać, w zasadzie wszyscy szybko oswajają się z mamą pędzącą po domu z prędkością dźwięku i ojcem, który przypadkiem wybija łokciem dziury w ścianach. Gdyby nie komediowy wymiar serialu można by pokusić się o zarzut braku realizmu. Z drugiej strony – Powellowie zachowują się jakby nagle zaczęli żyć w świecie komiksów, w którym megazłoczyńcy i superbohaterowie chowają się za sekretną tożsamością, jednocześnie wypełniając patriotyczny obowiązek. Jim uczy się na błędach – nie można zatrzymać rozpędzonej ciężarówki bez porządnego oparcia stóp oraz bezkarnie bić złoczyńców, jeśli nie nosi się maski. Stephanie jest biochemikiem, więc stara się znaleźć naukowe uzasadnienie posiadanych zdolności, przy okazji wikłając się w korporacyjny spisek. Daphne stara się ignorować szum cudzych myśli, a przynajmniej nie nadużywać zaufania kolegów i koleżanek (chyba, że naprawdę nie musi). JJ musi poradzić sobie z nieufnością nauczycieli, kiedy z klasowego matoła staje się piątkowym uczniem. Przy okazji znajduje 101 zastosowań dla swoich zdolności matematycznych w kontaktach z dziewczynami, a nawet w sporcie. Życie toczy się dalej.

Kolejne odcinki serialu ogląda się nie raczej z nastawieniem „ciekawe jak Powellowie z tego wybrną”, a nie śledząc zawiłą intrygę. Nie jest to opowieść o superbohaterach z rozterkami, a raczej historia przeciętniaków starających się sprostać nagłej zmianie w kogoś wyjątkowego. Powellowie dosłownie znajdują w popkulturze odpowiednie wzorce superbohatera i starają się ze wszystkich sił wskoczyć w cudze spodnie. Jednocześnie chcą pozostać doskonale przeciętną amerykańską rodziną. Niestety, jeden krok w świat superbohaterów wystarcza, aby odkryć istnienie superzłoczyńców. Czy wielka moc niesie ze sobą aż tak wielką nadodpowiedzialność? A może jest po prostu spełnieniem typowego amerykańskiego marzenia – niezniszczalnego człowieka, który może zrobić wszystko lepiej niż inni. Więc z pewnością będzie próbował, zgodnie z najlepszym wzorcem Supermana. Minus latanie, oczywiście.

Recenzja dostępna na portalu Moje Opinie.pl.
Czytaj więcej...

czwartek, 3 lutego 2011

„Konklawe” - romans łotrzykowski na jeden wieczór

Weźmy młodego kawalera ze szpadą, dodajmy gorące romanse i wątki zbójeckie. Szczypta kościelnej intrygi i dalekie podróże po miastach Europy. Przepis na sukces, czy ekspresowa książka do przeczytania w jednej wieczór? Podobno Stephen King sam siebie nazywa McDonald’sem literatury. Ma jednak raczej na myśli ilość, nie jakość. Całkiem rozsądne założenie.

Osiemnastowieczne Włochy. Młody kawaler Riziero z Pietracuty zostaje wezwany do Rzymu przez swojego brata Oliviera, wysokiej rangi urzędnika kościelnego. Najmłodszy syn włoskiego arystokraty, były żołnierz, jeszcze wcześniej beztroski student, zostaje powołany do urzędniczej służby. Jako asystent Rewizora Ksiąg monsiniora Van Goetza spędza długie, nudne godziny przekładając papiery na biurku w Pałacu Apostolskim lub przechadzając się po rzymskich ulicach z kapeluszem i laską. Jako jedyny świecki pracownik w urzędzie Riziero jest po trochu wyrzutkiem, po trochu eksponatem. Tymczasem umiera papież Klemens XII, a Rzym staje się miejscem jednego z najważniejszych wydarzeń w życiu Kościoła; Konklawe.

Chociaż tytuł książki krótko i zwięźle wiążę fabułę opowieści z tym wydarzeniem, konklawe jest dla Battistelliego tylko pretekstem do zamordowania jednego z bohaterów. W ten sposób kawaler Riziero może przystąpić do śledztwa, które kluczyć będzie między najświetniejszymi miastami Europy a dworskimi intrygami w papieskiej kurii. Nie zabraknie ani młodego złodziejaszka, ani tajemniczego zbójcy, ani pochodzącego ze wschodu szpiega, ani nawet uwodzicielskiej aktorki czy masońskiej loży. Pomimo tak wielu różnorodnych elementów – fabuła jest dość powolna. Winię za to styl pisarza, ponieważ trudno wartko płynąć z akcją, gdy opisy urzędowej hierarchii przewyższają nad opisami malowniczych Włoch czy Wenecji. Detalicznie odmalowane postacie drugoplanowe pozostają dla młodego detektywa jedynie narzędziem w niezbyt trudnym śledztwie. Z tego choćby powodu czytelnik nie ma okazji się do nich przywiązać, ani poznać je choć odrobinę. Jedynym liczącym się wątkiem jest tok myślenia kawalera z Pietracuty, który doprowadzi go w końcu do niezbyt satysfakcjonującego rozwiązania. Wszystko inne jest słabo zarysowanym tłem.

Do lektury „Konklawe” przystąpiłam z zapałem. Kościelne intrygi, kolorowe włoskie ulice i młody kawaler ze szpadą. Książkę czyta się lekko i szybko, niemniej jest to lektura „do autobusu”, a nie na wieczorne posiedzenie z herbatą, gdy wchłania się wzrokiem każdą literkę. Cóż – pojedynków jak na lekarstwo, włoskie ulice wydają się puste martwe, a romanse... Wątek romansów jest sprawą zupełnie odrębną. Osiemnastowieczna kobieta w opisach Battistelliego jest w zasadzie bezwolnym narzędziem w rękach mężczyzn. Nie przemawia przeze mnie feminizm (przynajmniej nie za bardzo). Raczej daje upust ogólnemu wrażeniu, że erotyczne opisy relacji damsko męskich czerpią zbyt wiele z „różowych” romansów. „Odwróciła się i stanęła na czworakach. Wspaniałości jej pośladków ukazały się oczom Riziera jak dwa księżyce w pełni, pokazywane przez astronoma, którego luneta oszalała” – możemy wyczytać z powieści Battistelliego. Ponadto właścicielka tych pośladków, wysoko urodzona arystokratka w pełni wieku, odgrywa ciekawy monodram wodząc młodego kawalera na pokuszenie. Następnie – pomimo, że Riziero zapomina o niej już następnego ranka – kilka tygodni później zupełnie bez zająknięcia załatwia mu rekomendacje u bliskiego przyjaciela. Czy tak zachowuje się nieco rozpustna, rozpolitykowana matrona? Trudno mi uwierzyć, że nie domaga się niczego w zamian.

Fabrizio Battistelli jest socjologiem, naukowcem, rządowym ekspertem i autorem specjalistycznych monografii. Jako wykładowca rzymskiego uniwersytetu „La Sapienza” z pewnością ma pod ręką szereg dokumentów opisujących struktury administracyjne Watykanu i historyczne dykteryjki z dziedziny prawa kościelnego. W tej dziedzinie (jako historyk) nie mam mu wiele do zarzucenia. Pozostaje jednak pytanie – czy naukowiec powinien pisać przygodowe książki?

„Konklawe”, Fabrizio Battistelli, Oficynka 2010

Recenzja dostępna na portalu MojeOpinie.pl

Czytaj więcej...

środa, 2 lutego 2011

„The Cape” - serial z potencjałem

Co powstanie ze skrzyżowania utkanej z pajęczych sieci peleryny z niesłusznie oskarżonym policjantem? Kolejny pogromca złoczyńców. Trailer serialu ujął mnie klimatem rodem ze „Spawna”. Pilot zapowiadał dość nietypową fabułę: w mieście Palm City szerzy się przestępczość. Jedyną szansą na zmiany zdaje się wprowadzenie prywatnej policji zarządzanej przez korporację Arka. Oczywiście już na dzień dobry regularny czytelnik komiksów zauważy istotne szczegóły – na przykład od kiedy to jakakolwiek korporacja ma w tego typu produkcjach dobre intencje? 

„The Cape” okazuje się dla producentów ciężkim orzechem do zgryzienia. Nie najgorsza oglądalność, zróżnicowane recenzje i sprzeczne opinie na temat fabuły plasują serial mniej więcej po środku skali między hitem a porażką. W świecie telewizji oznacza to przeciętność, a więc także niewidzialność. Mimo to serial ma swój potencjał, który może zostać wykorzystany. Albo i nie.

Po pierwsze bohater: Vince Faraday alias Peleryna, grany przez mało znanego australijskiego aktora Davida Lyonsa. Faraday łączy wszystkie istotne elementy komiksowego stereotypu bohatera: policyjną i militarną przeszłość, rodzinę z którą nie może się połączyć, frustracje niesłusznym oskarżeniem i niezłomny, stalowo praworządny charakter. Do tego jest uparty, nieposłuszny i uczy się głównie na błędach. Wady? Jest obrońcą „prawdy i amerykańskiego stylu życia”, a więc postacią nieco papierową. Daleko mu też do wspomnianego wyżej Spawna, którego pragnienie zemsty napędzało fabułę. W „The Cape” wątek rodziny dużo ciekawiej wygląda od strony żony Faradaya – młodej prawniczki, która stara się utrzymać dom i sprostać złej sławie męża. Niedostatki głównych postaci nadrabia nieco drugi plan. Vince zdobywa nowych przyjaciół w lekko zdeprawowanym środowisku wędrownego cyrku, którego aktorzy trudnią się od czasu do czasu złodziejską robotą. Tam Peleryna uczy się nowych umiejętności – magicznego znikania, szybkiej hipnozy, wymyślnych akrobacji i bezgłośnego gaszenia świecy rąbkiem pewnej niezwykłej szaty.

Punkt drugi – peleryna. Utkana z nici pajęczych, stworzona dla legendarnej postaci znanego na całym świecie iluzjonisty, specjalisty od ucieczek. Oczywiście kryje w sobie mroczną siłę i liczne pokusy. Niezwykle elastyczna i wytrzymała, może być kamuflażem i bronią w jednym. Unikalny cyrkowy trening może tłumaczyć część umiejętności Peleryny, w tym spektakularne znikanie w kłębach dymu. Peleryna w miarę rozwoju sytuacji staje się odrębnym wątkiem opowieści, jednak nie sądzę, żeby wykorzystano ją należycie w dalszych odcinkach.

Punk trzeci – najistotniejszy w tego typu produkcjach – to czarne charaktery i pomocnicy. Tajemniczy blogger o pseudonimie „Orwell”, który wspiera Pelerynę technologicznymi nowinkami okazuje się ściśle związany z głównym złoczyńcą, Szachistą aka Peter Fleming, właściciel korporacji Arka. Już pierwszy odcinek ujawnia kulisy intrygi, przez co być może serial traci nieco dynamikę. Peleryna nie musi szukać wroga daleko, a pojawiający się w kolejnych epizodach złoczyńcy są jedynie dopełnieniem głównego łotra.

Tym samym dochodzimy do punktu czwartego – stylistyki serialu. Pilotowy, dwugodzinny epizod „The Cape” zawierał w sobie wszystkie elementy mrocznego komiksu: ciemne, zadymione i zatłoczone ulice slumsów, nocne pościgi i spektakularne walki, bohatera z zakrytą twarzą, a nawet wybuchy. Peleryna ukazuje wszystkie klasyczne cechy mrocznego mściciela – łącznie z samotnią w zapuszczonej dzielnicy i zdjęciem rodziny pod poduszką. Czego zatem brakuje? Trudno powiedzieć. Jakiejś wewnętrznej iskry, która uczyniła Spawna mrocznym mścicielem, a Punishera najseksowniejszym draniem w historii komiksu (teza kontrowersyjna, ale trzymam się jej uparcie). Może Vince Faraday jest wciąż za bardzo policjantem a za superbohaterem? A może produkcje typu „X-men”, „Heroes”, „Dark Angel”, czy nawet „Smallville” przeformatowały klasycznego superbohatera z komiksów w zwyczajnego gościa z problemami? Z mojej strony mogę tylko dodać, że pociąga mnie wszystko co jest podobne do „Spawna” lub mrocznych części „Batmana” automatycznie przyciąga moje oko. Jednocześnie takie porównanie stawia poprzeczkę niezwykle wysoko, stąd być może lekki rozczarowanie. Niemniej zamierzam cierpliwie poczekać na rozwinięcie serii w nadziei, że wszystko to zmierza do jakiegoś ciekawego (i mrocznego) finału.

„The Cape”, NBC, premiera 9 stycznia 2011

Recenzja dostępna na portalu MojeOpinie.pl 
Czytaj więcej...

czwartek, 27 stycznia 2011

Historia feralnego człowieka

Europejczyk na słowo „pies” reaguje wizją słodko bezradnego jamnika, skromnego puchatego yorka, albo dostojnego i entuzjastycznego owczarka niemieckiego. Pies jest naszym przyjacielem, domownikiem, pupilem. Czym z pewnością nie jest? Żółtym padlinożercą o szpiczastych uszach warczący pod murem kairskiego domu; białym kundlem z zabawną łatą atakującym przechodniów w Ameryce Południowej, czy moskiewskim brudnym, chudym żebrakiem obgryzający uparcie wciąż tą samą, pozbawioną mięsa kość. Na całym świecie psy mają dwie twarze.


Urodzony w 1949 roku francuski reporter i pisarz ma na koncie wiele reportaży, z których większość zdobyła nagrody i została przetłumaczona na szereg języków. Dziennikarska opowieść w wykonaniu Jeana Rolina zawsze składa się z podobnych elementów: dokładnie przeanalizowanych detali codziennego życia, anegdot i opowieści tylko z pozoru nie związane z tematem, kolekcjonerskiego wręcz podejścia do gromadzonego materiału i naprawdę wielu dygresji. Jak dotąd Rolin pisał m.in. o życiu społeczności chrześcijan w islamskich państwach fundamentalistycznych, o podróżach wybrzeżami Afryki, o francuskich przedmieściach i powojennych krajobrazach. „I ktoś rzucił za nim zdechłego psa” jest pierwszą książką tego autora dostępną po polsku. Przy pierwszym zetknięciu z tego typu narracją reportaż Rolina stanowi nie lada wyzwanie. Czytelnik nie dostaje żadnego wprowadzenia, momentu przejścia. Od pierwszego zdania ląduje w głowie autora i jego oczami obserwuje opisywany świat. Tymczasem Rolin rozgląda się bez pośpiechu, opisując widok z tarasu hotelu, wrażenia przy posiłku, napotkanych ludzi, przeczytane książki. Dopiero po kilkunastu stronach okazuje się, że ta opowieść ma jakiś cel.

Myślę o napisaniu historii o psach feralnych” – oznajmia autor list do przyjaciela mieszkającego w Afryce i dalej tłumaczy z prostotą dobór słów:. „[...] jest to anglicyzm albo ściślej – kalka angielskiego przymiotnika feral, oznaczającego zwierzę domowe, które wróciło do stanu dzikości, zdziczałe”. W podróżach po świecie Jean Rolin zgromadził wiele takich historii o psach feralnych, które nie podlegają już ludzkiej kontroli, a czasem stają się naszym wrogiem. Te psy zdają się jednak głównie pretekstem do opowieści o pograniczu między codziennością a chaosem ludzkiej cywilizacji, a także o ludziach jako takich.

Po pierwsze Rolin zostawia na boku stereotyp najlepszego przyjaciela człowieka i już w pierwszych rozdziałach oznajmia z prostotą: pies jada mięso. Kiedy nikt go nie karmi, pies poluje albo rzuca się na padlinę. „Trzeba zwłaszcza wystrzegać się tych – powiedział Mahmud – które zasmakowały w ludzkim mięsie, pożerając trupy na cmentarzach” – możemy usłyszeć w Kairze. Nie ma przesady w średniowiecznych opowieściach o psach żerujących na opuszczonych polach bitwy. W starożytnych tekstach psy żerujące na umierających wojownikach są ostatnim stadium chaosu wojny. Rolin sam cytuje szeregi tekstów opisujących psy-padlinożerców na wojennych pobojowiskach. Z drugiej strony poddaje krytyce psa „retorycznego”, który nieuchronnie zjawia się we wszystkich opowieściach korespondentów wojennych jako ostateczne stadium krwawego oblicza wojen. Pies retoryczny, zdaniem tych dziennikarzy, szarpie i pożera trupy. Tymczasem zdaniem Rolina realne psy mają na wojnie lepsze rzeczy do roboty niż pożerać ofiary bomb. Na przykład mogą przed tymi bombami uciekać, równie przerażone i bezradne jak ludzie. „Bomby spadają także na zwierzęta [...], dla nich również wojna jest absolutnym piekłem” – przypomina jeden z rozmówców Rolina.

Po drugie bezpańskie psy bywają bezpańskie tylko z pozoru. Czasem stają się częścią społeczności bezpańskich ludzi. W Bangkoku żebracy dzielą się z nimi posiłkiem; w Kairze psy koegzystują na śmietnikach ze zbieraczami odpadów, złodziejami i uciekinierami, na Bliskim Wschodzie stają się niemymi świadkami zbrodni wojennych i okrucieństw wszystkich skłóconych armii; zdaniem mieszkańców Haitii psy zajmują się głównie rozszarpywaniem zwłok przeciwników reżimu, jakby same należały do rządzącej partii. Czasem zdziczały pies zostaje strażnikiem (cierpliwie dokarmiany przez moskiewskich stróżów nocnych) lub niebezpieczną bronią, jak obładowane materiałami wybuchowymi kundle szczute podczas drugiej wojny światowej na niemieckie czołgi. W Chile psy feralne są bohaterami prasowych legend, podopiecznymi okolicznych biur, pomimo że mają w zwyczaju atakować całą bandą przypadkowych przechodniów. Rosja i kraje jej sąsiednie, ogarnięte falą ataków bezpańskich psów, stają się jednocześnie celem ataków obrońców zwierząt. Zwolennicy szybkiego strzału w głowę ścierają się tam z propagatorami sterylizacji bezpańskich hord. Schroniska dla bezdomnych zwierząt w Rumunii nazywane są wręcz „obozami śmierci”, podobnie jak w Australii drapieżne psy Dingo stały się śmiertelnym wrogiem farmerów. Rolin ze spokojem potrafi opisywać zarówno obrońców, jak i wrogów psa feralnego. Problem w tym, że obie strony konfliktu walczą o zupełnie inne psy. Jest to walka dwóch wizji: domowego pupila z niebezpiecznym drapieżnikiem.

Można mieć zastrzeżenia do dygresyjnego stylu Rolina i uporu tłumacza do podtrzymywania rozbudowanych, wielokrotnie złożonych zdań. Naturalne w języku autora dygresje w dygresjach, w polskim przekładzie bywają nużące. Zresztą sam styl pisania Jean Rolina stanowi tak naprawdę rozbudowany monolog, przerywany niekiedy spotkaniem z pojedynczym bohaterem czy interesującym faktem wyszukanym w książkach. Opowieść nie koncentruje się w żadnym miejscu, nie ma określonego nurtu. Jest dosłownym zapisem pewnej podróży śladami bohatera – w tym wypadku owego feralnego psa – który pojawia się kiedy chce i gdzie chce. Rolin potrafi jednak po mistrzowsku opisać tą psią nieobecność, nadając jej za każdym razem nowe znaczenie. Dlaczego feralny pies jest? Dlaczego nie ma go tam, gdzie naszym być powinien? Jaki jest? Czemu jest inny, niż się spodziewaliśmy? Czy jest dobry, czy zły? W ten sposób historia bezpańskich psów w wykonaniu Jean Rolina jest raczej pretekstem do opowieści na temat szeroko rozumianej walki o przetrwanie. Nie bez znaczenia jest tu przytaczany często motyw bratobójczej wojny, zemsty, nienawiści rasowej. Nie brakuje ani walki o tożsamość, ani religijnych doktryn, ani zwyczajnej degradacji życia z powodu biedy, wojny czy kataklizmów przyrody. Rolin nazywa rzeczy po imieniu, oddzielając psy porzucone od psów zdziczałych i psów urodzonych jako dzikie. Osobiście dostrzegam tu analogię z ludźmi. Są tacy, którzy człowieczeństwa wyrzekają się świadomie, są tacy, którym taką postawę narzucono (np. przez wychowanie) i tacy, którzy nigdy dotąd nie mieli z człowieczeństwem do czynienia. Gdy spojrzeć z tej perspektywy, książka ta staje się zaskakującym dowodem, że ludzie wcale tak bardzo nie różnią się od psów. Zarówno tych udomowionych, jak i tych feralnych.

Jean Rolin, „I ktoś rzucił za nim zdechłego psa”, Wydawnictwo Czarne, 2011
Serwis Mojeopinie.pl objął patronat medialny nad książką Jean Rolin.
Książkę można kupić w sklepie Wydawnictwa Czarne
Recenzja ukazała się na portalu MojeOpinie.pl

Czytaj więcej...