poniedziałek, 15 lutego 2010

Firma z jajem, czyli słowotwórstwo biznesowe

Tak jak nie każdy rodzic trafnie dobiera imiona swoich pociech, tak nie każdy przedsiębiorca podchodzi do kwestii nazwy firmy z odpowiednią uwagą. W niektórych branżach wyróżniająca się nazwa bywa gwarantem sukcesu. Jak daleko można się posunąć w fantazyjnym nazewnictwie? Jak uniknąć pułapki śmieszności, a jednocześnie pozostać wyjątkowym?

Pełny artykułdostępny na portaluGazetaPraca.pl 
Czytaj więcej...

piątek, 5 lutego 2010

Biografia umierania Dawida Rieffa

„Najpierw głęboko zaczerpnęła powietrza, potem przez czterdzieści sekund nie oddychała. Dla tych, którzy patrzą z przejęciem na ludzką śmierć, ta straszliwa pauza nie ma końca; wreszcie po raz drugi odetchnęła. […] Stephen Nimer powiedział «Odeszła».” David Rieff, W morzu śmierci. Wspomnienie syna, Wyd. Czarne, 2009
 

„Śmierć jest nie do przyjęcia, chyba że ktoś umie zapomnieć o własnym «ja». A ona, która w życiu dokonała tak wiele, absolutnie nie była do tego zdolna” – pisał do Davida Rieff’a przyjaciel jego matki tuż po jej śmierci. We wspomnieniach Rieff’a na temat Susan Sontag takich zdań jest wiele. Opisują Sontag jako osobę do ostatka walczącą z każdą swoją chorobą, do samego końca nie pogodzoną z własną śmiertelnością. Przerażoną faktem, ze życie kiedyś musi się skończyć.

Susan Sontag jest raczej mało znana w Polsce, chociaż polska literatura była jedną z jej specjalności. Często na przykład tłumaczyła polskich poetów, a także utrzymywała, że należy do czwartego pokolenia polskich żydów osiadłych w Nowym Yorku. Jej twórczość była jednak lepiej znana w USA i zachodniej Europie.

Pozostawała zawsze kobietą aktywną, jasno wyrażającą poglądy. Taką siebie – wojującą, lewicującą żydówkę – pokazała z autoironią w filmie Zelig Woodego Allena. Znana była z ostrych opinii politycznych, w tym krytyki polityki USA, komentarzy do wojen w Wietnamie i na Bliskim Wschodzie, do terroryzmu i supremacji cywilizacji zachodniej. Była autorką powieści, krytycznych esejów na temat literatury, fotografii, teatru lub ogólnie kuluary masowej. Zajmowała się wszystkim co tylko ją zainteresowało i nie ustawała w poszukiwaniach nowej wiedzy. Osoba tak dynamiczna i pełna życia miała tylko jeden lęk: że będzie musiała umrzeć.

David Rieff właśnie ten motyw z życia matki uczynił tematem swojej książki. Przyszedł na świat, kiedy Susan była bardzo młoda. Poślubiła jego ojca, Philippa Rieff’a, gdy miała 17 lat. Rozwiodła się mając lat 25. Jako osoba biseksualna przeszła przez wiele intensywnych związków z kobietami i mężczyznami. Zawsze jednak pozostawała w bliskiej relacji z synem, dziennikarzem i komentatorem politycznym. Książka W morzu śmierci rozpoczyna się, gdy Rieff wraca z zagranicznej wyprawy i dowiaduje się przez telefon, że jego matka ma nawrót choroby (Sontag chorowała na raka od 1976 roku; w 2004 roku zabiła ją ostra odmiana białaczki, spowodowana zbyt intensywną chemią przy leczeniu poprzednich nowotworów).

Bardzo analityczne, do bólu ekshibicjonistyczne i przepełnione wewnętrznymi dialogami wyznanie mocno związanego z matką Rieff’a sprawia dwojakie wrażenie. Po pierwsze książka ta jest raczej próbą odpowiedzi na pytanie: „Czy słusznie postąpiłem? Czy jej nie zawiodłem?”, niż rzetelnym wspomnieniem umierającej matki. Rieff nie poświęca zbyt wiele miejsca biografii Sontag, chyba że uzasadnia ona w jakiś sposób jej postępowanie w okresie śmiertelnej choroby. Zadręcza za to czytelników pytaniami. Czy słusznie postąpił wspierając ją w walce z prawdą, że współczesna medycyna nie jest w stanie pokonać raka. Czy słusznie pozwalał jej wierzyć we własną niezniszczalność, w wyjątkowe szczęście, czy cokolwiek innego, co zmuszało chorą do sięgania po coraz bardziej inwazyjnych i wyniszczających terapie? „Rak = śmierć” – pisała w swoich dziennikach. A więc była świadoma stanu rzeczy. Jednak zamiast podjąć próbę pogodzenia się z własnym umieraniem, szukała własnego cudu.

„Ci, którzy ją kochali, zawiedli ją w końcu, bo żywi zawsze zawiodą umierających” – stwierdził Rieff otwarcie. Ich zdrowie i żywotność oddalało ją od przyjaciół i bliskich. Im bardziej stawało się oczywiste, że walki tej nie wygra, tym bardziej uciekała od rzeczywistości. Pozostawiając za sobą zdruzgotanych bezsilnością przyjaciół i rodzinę.

Ten motyw książki nieco nuży, może nawet irytuje. Rieff stawia wiele pytań o istotę psychicznego stanu zwanego umieraniem i niestety – często sam próbuje na nie odpowiadać, podpierając się słowami filozofów i psychologów. Mierzymy się zatem z rozważaniami intelektualisty, który boi się otwarcie zapytać dlaczego jesteśmy śmiertelni. Zamiast tego stara się zrozumieć powód nieakceptowania tego faktu przez własną matkę. Jakby sam odrobinę podzielał jej wiarę, że tym razem także się uda i na dodatek czuł się winny, że nie potrafi się przeciwstawić tym złudzeniom.

Z drugiej strony Rieff przedstawia stricte dziennikarski opis zmagań z chorobą. Pamiętnikom swojej matki, w których Susan Sontag niejednokrotnie pisze o lęku przed śmiercią, pustką, końcem wszystkiego, David Rieff przeciwstawił faktograficzny i szczegółowy obraz ostatnich miesięcy matki. Nie oszczędził niczego – idiotycznie skonstruowanych ulotek i poradników dla śmiertelnie chorych pacjentów, pretensji do bezsilnych i czasem bezdusznych lekarzy, rozpaczliwych poszukiwań w Internecie w nadziei na pojawienie się cudownego leku, stanów depresji i euforii z nimi związanych, czy histerycznej amnezji matki, która uporczywie wyrzucała z pamięci słowa lekarzy, które nie podsycały jej wiary w cud. Być może fakty te niewiele znaczą dla nas, żywych. Ale stawiając samych siebie przez chwilę w pozycji osoby odchodzącej ze świata żywych, nie sposób odmówić tej książce terapeutycznej mocy. Jakby mówiła: „Nie tylko Ty się boisz. Ten strach dosięga wszystkich. Wszyscy robią głupie rzeczy, żeby nie przyjąć do wiadomości ostatecznego wyroku”. Lekturze tej towarzyszy jednak strach. Wszyscy mamy przecież w głowach wizje godnego przyjmowania wyroków losu kreowanego przez filmy i powieści. Rieff świadomie obala romantyczną wizję ostatecznego pogodzenia się ze śmiercią wykreowaną przez popkulturę. Nie ma nic romantycznego w umieraniu – jest strach, ból, bezsilność, głupota i ucieczka w iluzje. Do samego końca wierzymy, że nam się uda.

„Miała lekką śmierć. Nie wiedziała, że umiera” – wspominała w jednym z kryminałów Joanny Chmielewskiej bohaterka śmierć matki. „Pewnie” – dodała inna bohaterka. – „Żywi jakoś wstrząs przetrzymają”. Tymi słowami w niepoważnej książce udało się zawrzeć poważną treść. O tym zapewne miała być książka Rieff’a. O pogodzeniu się z czyimś odejściem. Jak jednak pogodzić się ze śmiercią kogoś, kto sam umarł niepogodzony?

Rieff zakończył swoje wspomnienie refleksją na temat nadziei. Jednak nie mogę się oprzeć wrażeniu, że jest to nadzieja nieszczera. Jako człowiek patrzący realnie na życie, wie że śmierci nie da się uniknąć. Jedyne na co możemy mieć nadzieję, to uniknięcie umierania.

Tekst dostępny na MojeOpinie.pl

Czytaj więcej...

czwartek, 4 lutego 2010

Ricardo Orizio - Zaginione białe plemiona

„Ale i my wszyscy, pod pozorami normalności, należymy do jakiegoś zaginionego plemienia. […] Biali, którzy żyją w jamajskiej Dolinie Bananów, nie różnią się zbytnio od jamajskich emigrantów z miejskich peryferii Zachodu. I jedni, i drudzy są często przegrani. I jedni, i drudzy mają nie ten, co trzeba, kolor skóry.”
Riccardo Orizio, Zaginione Białe Plemiona.
 

Riccardo Orizio ma już na koncie nagradzaną wielokrotnie książkę Diabeł na emeryturze. Rozmowy z siedmioma dyktatorami (Poznań 2004), którą dowiódł swojego dziennikarskiego talentu i uporu, zadając pytania najgroźniejszym ludziom na świecie. Zaginione białe plemiona, opisana podtytułem: Podróż w poszukiwaniu zapomnianych mniejszości, to książka podążająca w zupełnie innym kierunku. „Ta książka różni się od wszystkiego, co kiedykolwiek napisano na ten temat…” - przyznaje Ryszard Kapuściński w przedmowie do włoskiego wydania reportażu Orizia.

Opowieść włoskiego dziennikarza i pisarza jest efektem wieloletnich podróży i badań. Szukając swoich zaginionych plemion opierał się najczęściej na dawno zapomnianych lub powtarzanych szeptem legendach i plotkach. Jadąc w odległe zakątki świata nie zawsze miał pewność, czy nie goni za złudzeniem. Czy napotka zaginione plemię, czy też rozwieje jedynie kolejny mit. Pierwszym pytaniem, jakie nasunęło mi się po przeczytaniu ostatniej strony tej niezwykłej opowieści było właśnie pytanie o mity. Ile z nich okazało się fałszywymi? O ilu plemionach Orizio nie napisał, ponieważ okazały się bajką lub nikt już o nich nie pamiętał?

Pierwsza rzecz, jaką czytelnik powinien sobie uświadomić sięgając po tę publikację, to fakt, że zawartość z pewnością go zaskoczy. Nie mamy do czynienia z książką sensacyjną ani demaskującą, chociaż każdy z tych przymiotników świetnie ją opisuje. Jest to raczej dramat wielu aktorów, z których każdy ma do opowiedzenia wyjątkową historię. Żeby ją jednak usłyszeć, trzeba było przyjąć zupełnie nowy punkt widzenia. Riccardo Orizio dostrzegł pewną prawidłowość, jeśli chodzi o „białe plemiona”. Otóż najłatwiej dostrzegają je… inni biali. Miejscowi – bez względu, czy mamy do czynienia z wyspą u wybrzeży Indii, mitycznym rajem Jamajki, afrykańskim buszem czy Haitańską dżunglą – bardzo skrupulatnie ich nie dostrzegają. Dla nich garstka białych „tutejszych” jest dodatkowym, czasem wstydliwie ukrywanym elementem krajobrazu. Mówią o nich niechętnie i z urazą. Usilnie spychają na margines znaczenia.

Może właśnie dlatego Tony, potomek niemieckich osadników na Jamajce opowiada, że pierwszy raz uświadomił sobie odmienność własnej białej karnacji, od ciemnej skóry innych mieszkańców Jamajki w odległym, Europejskim uniwersytecie w Saarbrucken. Ponieważ tam był kolejnym białym w opozycji do czarnych przyjezdnych. z założenia Europejczycy potraktowali go jak jednego ze swoich. A przecież jedyne co łączyło niemieckich studentów z Tonym, rastafarianinem, potomkiem białych niewolników na Jamajce, było odziedziczone po przodkach nazwisko i pigment skóry.

Po drugie Orizio nie zajmuje się w ogóle kolonializmem, chociaż wiele stron jego reportażu poświęcone zostało dziejom kolonistów. Historia obchodzi go o tyle, o ile jest w stanie odmalować osobowość rozmówców. Dzieje mniejszości Burgów na Sri Lance służą tylko pokazaniu, jak łatwo całą społeczność najpierw uczynić niezbędną, a potem zepchnąć w niebyt. Potomkowie holenderskich osadników i syngaleskich tubylców nadal są bardziej białymi niż rodowitymi Cejlończykami. Ich kolor skóry, tradycje i poczucie odrębności zaczerpnięte od Europejskich elit kolonialnych przekreśliły fakt, że przez niemal dwa stulecia pracowali ciężko dla dobra swojej ojczyzny. Zresztą sami Burgowie na pytanie jakiej są narodowości odpowiadali czasem „Bóg jeden wie […]” – nie czuli się ani Holendrami, których przybyciu do Indii zawdzięczają swoje istnienie, ani Anglikami, pod których panowaniem urośli w potęgę, ani Cejlończykami. Dopiero pojedyncze ludzkie historie rzucają światło na ich tożsamość – są tacy, jakimi siebie widzą. Nikim więcej.

Po trzecie instynkt reporterski zawiódł Orizia w rejony raczej przez historyków ze wstydem unikane: we współczesne pozostałości kolonializmu, spadek po minionych czasach. Zaginione plemiona to najczęściej efekt mieszanych małżeństw kolonialistów z miejscowymi. Ich potomkowie stali się jednak pozbawionym narodowości balastem. Ale są to także potomkowie grup, które świadomie wybrały miejsce swojego wygnania, odrzucone lub porzucone przez własną społeczność. Orizio prześledził uważnie drogę, jaką skandynawsko-brytyjscy Basterowie w Afryce i amerykańscy Confederados w Brazylii stali się integralną częścią swojej nowej ojczyzny. Pozwolił im własnymi słowami przekazać kombinację głębokiego patriotyzmu i poczucia plemiennej odrębności. Połączenie tych dwóch czynników sprawia, że zaginione białe plemiona nie potrafią do końca stać się Afrykańczykami czy Brazylijczykami. Z uporem próbują więc żyć w odizolowanych społecznościach, pielęgnując własne urazy i złudne nadzieje, próbując stworzyć na obcej ziemi kopię pierwszej ojczyzny.

Dla polskiego czytelnika fascynująca może się okazać wyprawa Richardo Orizio na Haiti, gdzie w odległych, dawno zapomnianych wioskach żyją potomkowie polskich legionistów. Żołnierze polscy, wysłani przez Napoleona do stłumienia powstania na Santo Domingo nigdy nie spełnili swego zadania. Odmówili pacyfikacji z walczącymi o wolność niewolnikami. Zaakceptowani później przez zbuntowaną, czarną ludność wyspy wtopili się w lokalny krajobraz, marząc o powrocie do ojczyzny. Chociaż minęło już kilka wieków od epoki Napoleona, marzenia te nie osłabły. Ciemnoskóre, niebieskookie plemię „Białych Murzynów Europy” wciąż wierzy, że Polacy przyślą po nich ekspedycję i troskliwie zabiorą ich do prawdziwej ojczyzny (po cóż innego polski papież przybył by na Haiti?). W podobnym stylu zagubieni w dżungli na Jamajce Niemcy wciąż wierzą w swoje królewskie pochodzenie, a Confederados w Brazylii uważają siebie za najlepszych Amerykanów na świecie.

Opowieść wysnuta przez włoskiego dokumentalistę z pewnością nie jest do końca ani historią, ani reportażem. Raczej relacją jego osobistej podróży w poszukiwaniu zaginionych białych plemion. Czytelnik ma wrażenie, że autor po prostu zapisał po kolei każdy moment wyprawy i każde zasłyszane słowo. Dodane gdzieniegdzie fragmenty dokumentów historycznych są jedynie tłem lub wyjaśnieniem ludzkich losów. W tej książce historia mówi sama za siebie.

A w efekcie czytelnika nachodzi nieodparta chęć rozejrzenia się po ulicy w poszukiwaniu naszych własnych zaginionych mniejszości. W głębi duszy obawiamy się też odrobinę, że my sami należymy do takiego plemienia. Może czas zacząć spisywać własne opowieści.

Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2009.

Tekst dostępny na MojeOpinie.pl

Czytaj więcej...