piątek, 20 marca 2009

Sztuka z komendy - najstarsze zdjęcia policyjne

Po długiej nieobecności - powrót z kilkoma ciekawymi tematami.

Pretekstem do rozejrzenia się po historii jest tym razem wystawa zdjęć kobiet-aresztantek w Muzeum Sprawiedliwości i Policji w Sydney. Nie jest to pierwsza wystawa tego typu promowana w galerii w Sydney - rok temu w Polsce gościła ich ekspozycja pt. "Miasto Cieni".

Australia słynie z projektów historycznych na temat przestępczości.Nieprzyjazny klimat, trudne warunki upraw, daleka droga i początkowe przekonanie o braku surowców naturalnych sprawiły, że kontynent ten przez wiele lat cieszył się sławą zakazanego, przeznaczonego dla tych, którzy zasługują na ukaranie. Spenetrowany w 1768 roku przez Jamesa Cooka, nazywany Nową Południową Walią (Holendrzy nazywali ją Nową Holandią, podobnie jak każda inna Europejska nacja nazywała ja po swojemu) stał się w efekcie tej opinii na 40 lat ogromnym więzieniem.


Praktyka kupowania skazańców do ciężkich prac nie była nowa. Już w XVII wieku uprawiały ten proceder kolonie brytyjskie w Ameryce. Za 10 funtów od głowy skazańca kupowano tanią siłą roboczą do ciężkich robót, m.in. do karczowania lasów. W 1666 roku (nomen omen) transakcja uzyskała sankcję prawną i 500 sztuk „towaru” przeszło z rąk do rąk. Pięć setek wyprawionych na nowy kontynent nie rozwiązało jednak problemu przestępczości na wyspach, które z roku na rok coraz bardziej gnębił problem przyrostu naturalnego i wiążąca się z nim bieda oraz przestępczość. Za czasów Jerzego III wydano m.in.. Hulks Act (1776 r.) czy Penitentiary Act.(1779 r.), ale zaostrzanie prawa wcale nie uratowało sytuacji. W kraju, gdzie kara śmierci obowiązywała za 200 przestępstw, gdzie na Sekwanie urządzano pływające więzienia, potrzebna była karna kolonia. Pechowo w 1782 roku Anglia zmuszona była uznać niepodległość swych trzynastu kolonii w Ameryce, rezygnując z karnego osadnictwa w Wirginii i Marylandzie. Australia przyszła więc w samą porę.

Jedną z pierwszych osad portowych Australii był Port Jackson, który z biegiem lat zmienił się w ogromne, luksusowe Sydney. Od 1788 roku do Port Jackson i innych miejscowości portowych wysyłano z Anglii na przymusowe roboty więźniów różnych przewinień. Przez 40 lat Wielka Brytania pozbywała się swoich przestępców droga morską, której wielu z nich nie przetrwało. Ci, którzy do Australii dopłynęli kierowani byli do ciężkiej, katorżniczej pracy przy ujarzmianiu nieprzyjaznej przyrody. Przygotowali grunt dla właściwej kolonizacji, która zaczęła się w 1830 roku. Jak wykazały badania, chociaż większość zesłańców wykazywała zachowania patologiczne (w tym alkoholizm), ich potomstwo najczęściej wyrastało na praworządnych i pracowitych ludzi. Za dobre sprawowanie i ciężką pracę skazańcy i ich dzieci otrzymywali ułaskawienie, kawałek ziemi i utrzymanie. Można więc śmiało pokusić się o stwierdzenie, że była to skuteczna i bardzo owocna resocjalizacja…

Dzisiejsze Sydney nie przypomina już tego mrocznego portowego miasta, jakim było na początku – świetliste, nowoczesne, wysprzątane. Jedyną pozostałością po niechlubnej przeszłości jest Horseshoe, czyli podkowa – sieć ulic o tym kształcie stanowi najniebezpieczniejszy rejon miasta, dokładnie w miejscu pierwszej osady. To właśnie tutaj pod koniec lat 80 XX wieku w trakcie prac zabezpieczających po powodzi magazyny policyjnych w Lidcombe znaleziono przykryte mułem fotografie. Drewniane skrzynie kryły 50 kartonowych pudełek, w każdym 10-20 szklanych negatywów z lat 1912-60. Zatroszczyło się o nie świeżo otwarte Muzeum Wymiaru Sprawiedliwości i Policji. Specjalny zespół podjął się renowacji archiwum i badań nad historią fotografii – tym ostatnim przewodził Peter Doyle: australijski autor kryminałów, wykładowca i kurator Muzeum.

Ponad 3 tysiące zdjęć z kolekcji Muzeum w Sydnej to tzw. „mug shot” – dosłownie „zdjęcie gęby”. „Mug shot” ma już ponad sto lat. Wymyślił go francuz Alphonse Bertillon. Był on także pomysłodawcą portretów pamięciowych i identyfikację przestępców na podstawie dokładnych pomiarów ciała, tzw. antropometrii.

Zdjęcia przestępców z początku XX wieku różnią się od tych, które znamy z filmów. Fotografów ograniczała wtedy technika, a więc musieli prosić obiekt aby stał w bezruchu. Czasami nie udawało się tego osiągnąć i niektóre zdjęcia są nieostre. Według policyjnych legend pierwsi fotografowani przestępcy żeby uniemożliwić późniejsze rozpoznanie, wykrzywiali często twarz. ówczesne zdjęcie policyjne obejmowało jedynie cała sylwetkę, nie było pozowane, dlatego postacie z fotografii często palą, uśmiechają się, czy stoją bezradnie. Zdarzają się dopiski fotografów, np. „ten mężczyzna odmówił otworzenia oczu”. Wszechobecny jest cień fotografa (czy tez innego policjanta) na ścianie, dodatkowe elementy w postaci krzeseł, stołów, drzwi. Nie dawano też aresztantom tabliczki z numerem i nazwiskiem, fotograf ręcznie wydrapywał pierwszą literę imienia, nazwisko i datę aresztowania.

Opisywanie fotografii na nic by się nie zdało, polecam więc sięgnąć w archiwa Internetu i odwiedzić stronę muzeum, oficjalnego bloga lub newsa po polsku. To trzeba po prostu zobaczyć. Urzekające w fotografiach są przede wszystkim emocje odmalowane na ludzkich twarzach. Czytając historię aresztantów można zrozumieć ich smutek, zawadiackie spojrzenie, bierną agresję. Nie ma tu makabrycznej sceny zbrodni, jest człowiek, który z różnych przyczyn znalazł się w tym, a nie innym miejscu życia.

Zdjęcia archiwalne przedstawiają złodziei, oszustów, prostytutki, morderców, handlarzy narkotyków, stręczycieli, paserów, oszustów karcianych” – podaje katalog wystawy „Miasto Cieni”, która obejmuje fotografie z lat 1912- 1948. Przejmująca postać Eugenie Falleni, która żyła w męskim przebraniu, wchodząc w coraz to nowe związki małżeńskie. Musiała posiadać jakąś hipnotyzującą siłę, skoro jej "żony", pomimo oczywistej wiedzy o jej płci, pozostawały z początku przy boku "męża". Jednak nie dane było im zdradzić sekretu - Falleni została oskarżona o potrójne morderstwo na swoich żonach. O jej prawdziwej tożsamości policja dowiedziała się przypadkiem.

Postacie ze zdjęć zachwycają nie tylko historyków - policyjna kartoteka stała się też mimo woli kroniką mody z początku XX wieku.


Odkrycie z Lidcombe zainspirowało wielu artystów, fotografów, a nawet projektantów. Pojawiają się kolejne projekty klony z ludźmi pozującymi do zdjęć w konwencji mug shotów. Karl Lagerfeld, zauroczony zdjęciami przestępców, uważa, że powinny one przejść do historii mody, bo wiernie oddają ducha tamtych czasów. Kristie Clements, naczelnej australijskiego 'Vogue'a', najbardziej podoba się portret Fay Watson. 'Bo w perłach i lekko pomarszczonych pończochach jest chodzącą kwintesencją stylu Chanel'. - GW
Zadziwia jak wiele treści zawrzeć można w szybkiej fotografii w policyjnej klitce. Ciekawe, czy za kolejne sto lat historycy pochylą się nad publikowanymymi wszem i wobec mug-shotami dzisiejszych celebrytów i zaczną wyciągać z nich wnioski na temat współczesnego społeczeństwa. Przecież fotografie z Sydney ówcześnie także były częścią codziennej rutyny, a jednak nadaje się im dzisiaj miano sztuki. Może tak właśnie działa historia?

Czytaj więcej...

środa, 18 marca 2009


Wczoraj, po długich i bolesnych (korki) perypetiach dotarłam na koncert zespołu STOMP w Sali Kongresowej w Warszawie. Pierwsze trzy minuty moją głowę zaprzątała jedna myśl: skąd wezmę pieniądze na spłacenie pożyczki na bilet. Ale potem energiczne tupanie obcasem w posadzkę, stukanie palcami w poręcz i mimowolne ruszanie ramionami przejęło kontrolę nad moim ciałem. W tym momencie zrozumiałam, że miałam rację – muzyka jest i powinna być tylko i wyłącznie zabawą, która zaprząta mnie od stóp do głów. Jeśli muzyk nie przekona mnie grając na łyżce, to nawet stradivarius nie pomoże. STOMP zagrali nawet na zlewach, kubkach od kawy i plastikowych rurkach. I jedyna myśl jaka towarzyszyła mi w trakcie koncertu, to przekonanie, że chcę tańczyć… STOMP jest pomysłem pasjonatów muzyki ulicznej. Luke Cresswell i Steve McNicholas, dwóch miłośników rytmu postanowiło stworzyć widowisko niecodzienne, łączące muzykę z tańcem. Ich wcześniejsza kariera to uliczne performance, podkłady do reklamówek, kompozycje do filmów. Zrezygnowali z orkiestry, instrumentów, pragnąc pokazać, że człowiek tworzy muzykę przede wszystkim… sobą. Swoją pasję zamienili w kilka cennych filmów - nominowanych do Oskara, nagrodzonych nagrodą Emmy i pokazywanych w Cannes. Ich trójwymiarowy film „Pulse: A Stomp Odyssey” z pewnością zachwyci niejedno oko i ucho. Sprawi, że kilka kinowych foteli wypadnie z zawiasów, kiedy widownia podąży za rytmem.

Zaraz, zaraz. Ale dlaczego się tak ekscytuję? Odpowiedź jest prosta: mamy wiosnę, która w Polsce charakteryzuje się śniegiem zmiksowanym z deszczem, wiatrem i rzadkimi, acz irytującymi przez ową rzadkość momentami słońca. Ludzie są poirytowani, zmęczeni i marzą o przyszłych urlopach. Ich duszy nie potrafi ukoić komercyjna muzyka, która przemocą wdziera się do głowy zasadza w bezbronnej pamięci ludzkiej irytujące, głupawe refreny typu „u la la la”. Potrzeba nam ruchu, tańca, radości. A STOMP to nie tylko dwie godziny zastanawiania się, jakim cudem przerzucane z ręki do ręki, od muzyka do muzyka instrumenty mogą jeszcze grać tak doskonale zsynchronizowane rytmy. Nie tylko następujące w cyklach co trzy minuty porcje zdumienia (Jak można grać na kubku od kawy? Czemu mój kubeł na śmieci nie brzmi tak fantastycznie?). Nie tylko ekologiczne przeświadczenie, że zamiast wyrzucać kartony, torebki, puszki i butelki, powinniśmy założyć orkiestrę. Nie na darmo założyciele zespołu współpracowali przy tworzeniu filmów z Jasiem Fasolą. Śmiech był doskonałym uzupełnieniem ich muzyki.

Śmiech nie tylko publiczności, ale i samych artystów, którzy na nas – na bezbronnych widzach – zagrali swój ostatni bisowy utwór. Sprytny zabieg, który wciągnął roześmianą widownię w świat muzyki i obudził nas z zimowego snu. Po dziesięciu minutach klaskania pod dyktandem rozbawionego zespołu STOMP tak bolały mnie ręce, że z jeszcze większym podziwem myślałam o jednym z solistów, który około 8 minut grał… na samym sobie. Dźwięki, które wydobywali z kuchennych zlewów, rur kanalizacyjnych, butelek po wodzie mineralnej swobodnie mogłyby wydobywać się z drogich instrumentów. Odkrycie tych dźwięków musiało być dla twórców STOMP nie lada zaskoczeniem. Dzielenie się nimi – jest ewidentnie doskonałą zabawą. Radość wykonawców przewyższała chyba nawet radość widzów w Sali Kongresowej w Warszawie. Czysta muzyka dla samego grania.

Jakaż to miła odmiana od męczących się na scenie artystów, którzy pragną muzyką wyrażać siebie. A ja po wczorajszym koncercie od rana uderzam długopisem w biurko, nasłuchując własnej muzyki. Mijają godziny, a wciąż uśmiecham się na wspomnienie tancerzy-perkusistów ze STOMP. Nie pamiętam żadnego fragmentu ich muzyki, nie potrafię zanucić refrenów, nie mam zresztą słów, które mogłabym zapamiętać. Ale STOMP niezmiennie kojarzy mi się z radością, tańcem i nadchodzącym latem. Jeśli nie o to chodzi w muzyce, to już sama nie wiem…


Czytaj więcej...

wtorek, 17 marca 2009

Indie z krzyżem, czyli chrześcijanie orientalny

Powołując się na źródła watykańskie agencja ANSA informuje, że autorem rozważań tegorocznej Drogi Krzyżowej w rzymskim Koloseum będzie ordynariusz archidiecezji Guwahati w Indiach, 72-letni Thomas Menamparampil, salezjanin.”


To drugi, po chińskim kardynale Zen hierarcha, którego głos w obronie praw chrześcijan do wyznawania własnej religii jest w Azji słyszalny. Wybór ten oznacza, że Watykan zaczyna zwracać się w kierunku kościołów Azjatyckich – w sama porę. Kościół indyjski przeżywa trudne czasy wbity pomiędzy hinduistycznych nacjonalistów a separatyzm muzułmański. Katolicy w Indiach to skromna grupa w skali kraju, ale znacząca w skali świat. Wszak 7% z sześciu miliardów stanowi 24 mln wiernych, z czego 18 mln to katolicy; dla porównania w Polsce, gdzie katolicyzm deklaruje ok. 90% mieszkańców, liczba ta oscyluje w okolicy 35 mln. Kościół katolicki Azję zaniedbał. Nie zmieniają tego delikatne ruchy w kierunku większej swobody w obrządku, sięgające XIX wieku. Nie pomaga moralne wsparcie. Realnie w świecie religii orientalnych chrześcijaństwo traci wiernych i coraz częściej staje się przedmiotami ataku.

Z historycznego punktu widzenia, chrześcijanie są integralną częścią Indii – zaszczepione jeszcze w I wieku n.e. w gminach żydowskich chrześcijaństwo rozwijało się w miarę swobodnie, kształtując własny rodzaj religijności, kompatybilny z indyjską kulturą i strukturą społeczną. Zależność kościoła indyjskiego od patriarchatów (najpierw Antiochii, potem Babilonu) była z początku czysto nominalna. Zmiany przyniosło pojawienie się Europejczyków, rzymskiej supremacji i zunifikowanego, łacińskiego obrządku. Dziś Indie mają 7 wielkich nurtów chrześcijańskich, z których tylko dwa powiązane są z katolicyzmem i wiele mniejszych odłamów i sekt. Koegzystują tu jakobici, nestorianie, protestanci, a nawet arianie i sekty pośrednie, połączone nieformalną umową o współpracy.

Od wieków nie zmienia się jednak autorytet chrześcijańskich hierarchów, których mądrość i bezstronność najmocniej uznawali Indusi w okresie brytyjskiej dominacji, kiedy władze I
mperium bez pardonu forsowały przywileje dla własnych misjonarzy. Współcześnie duchowni chrześcijańscy często stają się języczkiem u wagi w konflikcie dwóch dominujących religii w Indiach: islamu i hinduizmu. Arcybiskup Thomas Menamparampil zdołał uciszyć swoją mediacją brutalne pogromy muzułmanów w stanie Assam. Pogromy, które – jak to z reguły bywa w Indiach – stały się też okazją do spalenia kilku kościołów. Sytuacja była napięta do tego stopnia, że hierarchowie nakazali zakonnicom zrezygnować z noszenia habitów podczas podróży. Zakonnice „przesiadły się” w nieskromne sari. Nawet habit, który – poprzez osłonięta głowę – niewykształceni Indusi brali za muzułmański strój kobiecy stał się więc zagrożeniem.

Kościół indyjski od lat apeluje o dialog międzykulturowy zachodu ze wschodem. Arcybiskup Menamparampil w swoich wystąpieniach na konferencjach w Watykanie często stara się podkreślać, że indyjscy chrześcijanie od lat starają się czerpać bliskie chrześcijaństwu wartości z buddyzmu czy konfucjanizmu. Wschodni hierarchowie lubią podkreślać, że modlitwa i medytacja wydaje się pokrewnym sposobem kontemplacji Boga. Przekonanie, które napawa lękiem zachodnich przeciwników orientalnej duchowości – radykałowie Europejscy mają w zwyczaju demonizować odwołania do wyższych stanów świadomości, jako iście szatańskie narzędzia.

Słaba obecność azjatyckich biskupów w watykańskiej polityce to bolączka kilku ostatnich papieży. Pielgrzymki do Azji wciąż stanowią rzadkość wśród papieskich podróży. Trudna sytuacja chrześcijan w Chinach, wciąż obecne w Indyjskiej konstytucji zapisy dyskryminujące nawróconych na chrześcijaństwo hindusów, nawracające pogromy chrześcijan i niewystarczający wysiłek misyjny wpisują się w historyczną obecność łacinników w azjatyckiej strukturze chrześcijan. W stosunku do Indii jest to o tyle smutne, że ich obecna chrystianizacja jest niejako wtórna – przed przybyciem Casco da Gammy do Indii było tam ok. 30% chrześcijan, których akomodacja do społecznej struktury kraju Indusów była imponująca. Od lat obie strony – Zachód i Wschód głowią się, co poszło nie tak. Bezskutecznie.



Czytaj więcej...

piątek, 13 marca 2009

W Ayutthai święto słoni

Prawdziwe święto słonia

Z jednej strony słoń - symbol Tajlandii, święte zwierze, duma narodowa. Z drugiej strony największy kłopot i troska Tajów. Chociaż biały słoń zniknął z tajskiej flagi, a jego zwyczajne odpowiedniki znikają z tajskiej ziemi, słoń jest pupilkiem i oczkiem w głowie mieszkańców tego buddyjskiego kraju. 13 marca obchodził swoje święto - karmiony owocami zamrożonymi w eleganckich kostkach lodu, kąpiący się w rzekach i dumnie spacerujący po ulicach dawnej stolicy Tajlandii, Ayutthai.

Słonie indyjskie, bo taki gatunek żyje w Tajlandii, są mniejsze i bardziej figlarne niż słonie afrykańskie. Mają mniejsze uszy i charakterystyczny "dołek" na czubku głowy. Rzadko który osobnik ma długie kły (jeśli już, to samiec), a ich skóra często pokryta jest zabawną, szorstką sierścią. Jak miałam okazję się przekonać, tajski słoń jest psotnym głodomorem, który lubi tańczyć i często się zagapia. Siedząc na jego wielkiej głowie czułam, że chciałby powąchać i posmakować cały świat. Świat, który pomimo jego grubej skóry i mocnej trąby, jest bardzo groźny.

Słoń zjada do 250 kg pożywienia dziennie. Nie jest wybredny, jednak żeruje tylko w bezpiecznych rejonach. Bezlitosne przepędzanie dzikich słoni z terenów rolniczych owocuje ich powolnym wymieraniem - słonie zaszyły się w górach, gdzie ich wbrew pozorom delikatna skóra nie chroni przed zimnem. Te, które żyją pośród ludzi niegdyś karczowały lasy, orały, budowały tamy i mosty, przewoziły żołnierzy, królów i podróżników. Służyły akrobatom, walczyły na arenie, ścigały się na wielkich polach Ayutthai.

Dziś tajskie słonie są już na emeryturze - jak tłumaczył nam opiekun słoni w obozie pod Chiang Mai. Teraz nie pracują, a tylko bawią turystów. Jednak z 150 tys. populacji w ciągu ostatnich 100 lat ocalało jedynie ok. 2 tys. wolno żyjących słoni. Nie pomagają obozy dla słoni i programy ochrony - Tajlandia traci słoniowe zaplecze.

Kilka lat temu słonie "przegnano" z Bangkoku - wielkie zwierzęta tarasowały drogi i powodowały wypadki na ulicach. Władze stolicy nie tyle wygnały uciążliwe zwierzęta, co odsyłały cierpliwie jedne z najświętszych zwierząt w Tajlandii na północ, w rejony dżungli i turystycznego trekkingu. Do dziś jednak można spokojnie spotkać słonia na przedmieściach Bangkoku - w dzień pozuje do zdjęć, w nocy ukrywa się wraz ze swoim opiekunem przed policją...

Częściowo to właśnie ci naganiacze są odpowiedzialni za zanik fauny - bieda zmuszała ich niegdyś do podkradania słoniowego potomstwa. A ponieważ słonie maja mało dzieci... Kilka lat temu pod hasłem ochrony zagrożonego gatunku słoniami z tajskiej dżungli zainteresowały się australijskie ogrody zoologiczne, które mimo protestów tajskich obrońców zwierząt próbowały wywieźć z kraju osiem sztuk. Udało im się, co stało się okazją do nakręcenia filmu dokumentalnego. O tym, czy to dobra metoda ochrony zagrożonego gatunku, powinniśmy rozmawiać dalej...

Dziś Tajowie z dumą prezentują słoniową tradycję - każda tkanina, rzeźba, bibelot ma wzory ze słoniowym ornamentem. Tajskie słonie graja w football, tańczą, malują, grają na instrumentach - dla turysty wszystko. Często jednak słonie są traktowane brutalnie, a my, jako turyści nie wiemy gdzie oczy podziać.

Cóż z tego, że słoń ma skórę twardą i odporną na siniaki. Ma też wspaniałą pamięć. Całymi latami potrafi żywic urazę, jak tłumaczył nam opiekun słoni. Bywa też złośliwy i lękliwy. Jeśli w jakimś miejscu stanie się mu krzywda nigdy już tam nie wróci. Czy w takim razie Tajlandia zasłużyła na utratę swoich słoni...?

Czytaj więcej...

czwartek, 12 marca 2009

Odkurzona "Ciocia Dobra Rada"

W ramach zasysania wytworzonej treści z likwidowanego bloga, przypomniałam sama sobie bardzo mądry własny tekst. A nawet dwa.

O narzekaniu, czyli:

Nie narzekaj częściej, niż chcą cię słuchać.
Wbrew pozorom jest to rada bardzo cenna. W moim życiu spotkałam się z wieloma reakcjami na narzekania. Oprócz "zamknij się", "zrzędzisz" i wielu innych teksów zaliczających się do kategorii "nudzą mnie zrzędliwi ludzie", istnieje wiele gorszych ludzkich reakcji na narzekanie. Reakcji, które z pozoru tylko wyglądają na to, ze kogokolwiek to narzekanie obchodzi.
Reakcja pierwsza: "Mnie jest gorzej"
Każdy z nas zna takich ludzi. Po kilku minutach znajomości zaczynamy się ograniczać do stwierdzeń monosylabicznych. Ale i tak osoba "Mnie jest gorzej" będzie potrafiła wyłuskać z odpowiedzi "Pogoda jest zmienna" czterdziestopięciominutową opowieść o butach, które rozkleiły się w trakcie nawałnicy i złośliwie zepsuły wymarzoną randkę, podczas gdy delikwent został uwiedziony przez podstępną kelnerkę, która (uważaj) była grubsza ode mnie...!
W zamierzeniu tej osoby, udowadnia ci ona, że twoje życie nie jest tak tragiczne - bo przecież "Mnie jest gorzej". Klasyk gatunku, nazywany potocznie "leceniem w bidulę".
Na wypadek, gdybyś należał/a do tego typu, pozwól, że sprostuję: NIE JEST MI LEPIEJ. Jestem zła, wkurzona, że odebrano mi miejsce w rozmowie, że zalano mnie potokiem informacji, których nie potrzebuję i nie chcę, że zamiast rozmawiać ze mną, robisz monolog oraz że uważasz moje "nieszczęścia" za nie warte wspominania... Lecenie w bidulę nikomu nie pomaga. Nie ma większych krzywd niż moje własne - mówi mądre przysłowie. Dlatego z pewnością nie masz gorzej...
Reakcja druga: "Myśl POZYTYWNIE"
Jest to formułka, która wzbudza we mnie czysta agresję. Zaliczają się do niej wszystkie stwierdzenia typu: "Nie przejmuj się -ciesz się życiem", "Znajdź pozytywne strony tej sytuacji", "Zignoruj to, na pewno jutro będzie lepiej". Stwierdzenia, wtrącane zanim skończysz pierwsze zdanie, dobitnie świadczące o tym, że słuchacz kompletnie nie chce wiedzieć co masz do powiedzenia. Na wszelki wypadek nie dopuszcza do siebie żadnej negatywnej myśli, bo przecież myślenie pozytywne i codzienna afirmacja zapewnią mu sukces... Ewentualnie z założenia ignoruje wszelkie problemy na drodze życia, poruszając się dobrze znanymi, przetartymi szlakami rutyny...
Co widzi optymista na cmentarzu? Same plusy. Tym uroczym dowcipem podsumuję pozytywne myślenie. Nie żebym była jego wrogiem, ale mamy równouprawnienie, zatem nie można dyskryminować myślenia negatywnego. Zdrowa porcja narzekań łączy ludzi i pogłębia więzi. Oczywiście, podkreślam, zdrowa porcja.... Nie chcemy przecież być osobą "Mnie jest gorzej"...

Reakcja trzecia: "Och jej! To straszne!"
Teoretycznie jest to reakcja jak najbardziej pożądana... Nic bardziej mylnego. Reakcja "To straszne!" zakłada, że zanim skończysz wypowiedź, twój słuchacz rozpłynie się we współczuciu, aż do poziomu w którym poczujesz się jak idiotka lub ofiara losu. Będzie ochał i achał przy każdym zdaniu, wyciągał całą masę czarnych scenariuszy z rękawa i szukał okazji, żeby uronić współczującą łzę. Jednocześnie będzie żywił przekonanie, że okazuje ci wsparcie, oraz że potrzebujesz jego rady... Jednym słowem "Och jej! To straszne!" to odwrotna wersja "Mnie jest gorzej" - im tobie jest gorzej, tym ja się czuję lepiej. Bo moje życie nie jest już takie beznadziejne.
Reakcja czwarta: "Powtarzasz się"
Reakcja jak najbardziej słuszna (jeśli faktycznie się powtarzasz), ale bywa wybitnie dołująca. Otóż ktoś ci właśnie udowodnił, że masz wyjątkowo beznadziejne życie i na dodatek sama jesteś beznadziejna, bo nic nie potrafisz z nim zrobić. A wszystko to zawarte w pogardliwym, ucinającym dyskusję i lekceważącym zdaniu...
"Powtarzasz się" uchodzi na sucho tylko w bardzo bliskiej przyjaźni - i w tym kontekście zdrowo jest go używać. Ja bym dodała jeszcze może takie skromne "Pomyślmy jak to na przyszłość naprawić. Co proponujesz?" i dużo słuchania. Wersja jeszcze bardziej zaawansowana jest dostępna tylko dla terapeutów albo osób, które znają sie 30 lat i minimum dwa razy pokłóciły się śmiertelnie i pogodziły dopiero po półrocznym roztrząsaniu wzajemnych win. (Jest to taka wersja, która zakłada maksymalne wkurzenie narzekającego - tak żeby zaczął wrzeszczeć co zrobi tym wszystkim wrednym ludziom i jakimi przedmiotami. A potem zazwyczaj wszyscy płaczą lub się śmieją, a narzekający diametralnie zmienia swoje życie.... Ale to tylko teoria. ^^)
Reakcja piąta (nie ostatnia):"No i?"
"No i" to moje słowo-miecz. Zawiera się w nim cała kategoria wkurzających retorycznych pytań. Nic tak ludzi nie rozbraja jak rzucone lekkim tonem "Serio?", "Czyżby?", lub "No co ty powiesz".
Jak płachta na byka. Niewielu znam ludzi, którzy potrafią "No i?" puścić mimo uszu. Albo rozwodzą sie jeszcze bardziej, do stadium, gdzie rani ich sam kolor butów agresywnego szefa, albo zatchnięci oburzeniem wybuchają świętym gniewem.
"No i?" jest straszną bronią i nie radzę go nadużywać. Jednocześnie ludzi którzy sami używają go na nas powinno się unikać jak ognia. Inaczej będziemy się czuli jak bohaterowie psychologicznego eksperymentu na temat złości, albo jak przedszkolak, który stuknął się w kolanko i z płaczem przyleciał do wychowawczyni po całuska w siniaczek. Zapomniał bowiem, zże to nie mama... A jak wiadomo - nie każdy musi się nami tak przejmować, jak mamusia.

^^


Temat drugi: Sterczące włosy - czyli koszmar z ulicy Wiązów o poranku.
W kwestii uczesania jestem 100 % kobietą... To znaczy nie ma dnia, żeby mi się podobało!!!
Ok. Spokojnie. Przyjrzyjmy się faktom.
Wstałam rano i odkryłam że:
A. Nawet jak nie myję włosów na noc (raz obudziłam się z lokami zgiętymi pod kątem prostym!) to one i tak zmieniają kształt pod wpływem poduszki...
B. Wyglądają tragicznie
C. Nie mogę się rozczesać
D. Jakim cudem one się w ogóle kręcą jak na nich śpię!!!???
E. I tak nie mam czasu się czesać, więc założyłam chustkę na łeb i czuję się jak łemkowska babuszka....
Dobrze. Spokojnie. Wdech-wydech. Co mogę zrobić...?
Długie włosy czy fryzurki na pazia, a może jeżyk 0,5 mm i rzucić czesanie w cholerę... Grrr.
Spróbujmy dokonać kalkulacji:
Długie
(czyli takie, które dadza się związać)
Zalety:
1. Można je związać, upiąć, itp., zamiast czesać i układać
2. Faceci to lubią
3. Można unikać kontaktów z fryzjerem
4. Ładnie falują (o ile ma co falować)
Wady:
1. Wkręcają się w suwaki
2. Włażą do oczu, ust, jedzenia, itp.
3. Masakra z rozczesywaniem
4. Łatwo tracą fason
5. Upał wymaga specjalnych środków (koków, kucyków i zabiegów tym podobnych)
6. Pod własnym ciężarem rujnują każdy skręt
Średnio długie
(czyli takie, które jeszcze włażą w oczy)
Zalety:
1. Dobrze podcięte same się układają (rzadkość)
2. Zakładam opaskę, spinki i mam z głowy fryzurę
3. Wieczorowa fryzura wymaga jedynie nażelowania
4. Łatwo się rozczesują
Wady:
1. Kręcą się z byle powodu
2. Mają tendencje do odstawania pojedynczymi kosmykami
3. Trzeba je często myć, bo tracą fason od czapek, deszczu, potu, gorąca, spania, chodzenia, oddychania....
4. Codziennie ta sama fryzura
5. Nadal wchodzą w oczy, tylko są za krótkie, żeby je wepchnąć za ucho...
Krótkie
(czyli takie, które są raczej szczecinką)
Zalety:
1. Nie trzeba tak często myć głowy
2. Żel nie wygląda głupio
3. Zero układania
4. Można pomalować na dowolny kolor
5. Nie zdefasonują się pod czapką
6. Zero czesania i modelowania
7. Wymagają mniej kosmetyków
Wady:
1. Wyglądam jak facet
2. Zimno w głowę
3. Nie pasują do sukienki
4. ???
 

I co ja mam z tym zrobić...
^^

Czytaj więcej...

Antyfeminzm jest przereklamowany

Ponieważ lubię swoje mini-felietony pisane w odpowiedzi na Diabelskie posty na moim równoległym blogu, linkuję go tu bezczelnie.

Bo jestem z niego bezczelnie dumna ;)
Moja wersja feminizmu

Cytuję:
Nie oczekuję, że facet rzuci mi się do stóp z pomocą, ale wierzę, że na bazie subtelnego flirtu i obustronnej wymiany feromonów, załatwimy tą sprawę nieco męcząco dla testosteronu, ale jakże przyjemnie dla męskiego ego. Bo feminizm - wbrew temu, co nam owe „babiszcze" wmawiają - nie zwalnia nas z prawa trzepotania rzęsami, omdlewania i flirtowania dla własnych korzyści. Kobiety były i będą manipulować facetami.
Polecam całość.
^^

Czytaj więcej...

środa, 4 marca 2009

Pierwszy klub piłkarski?


Stolicą futbolu wbrew pozorom nie jest Brazylia. Z historycznego punktu widzenia miejscem, gdzie narodziły się zasady gry i zrębki profesjonalnej ligi jest małe angielskie miasteczko Sheffield w hrabstwie Yorkshire, które swoim „pomysłem” zaraziło świat i doprowadziło do zjawisk tak stresujących, jak Mundial…

W piłkę nożną grano już w starożytnych Chinach, jakieś 2 tysiące lat temu. Znali tą dyscyplinę zarówno Grecy, jak i Rzymianie, z powodzeniem praktykowała cała Europa. Ale dopiero XIX wiek przyniósł potrzebę unifikacji zasad gry w popularną „kopaninę”. Dotąd każda szkoła, miasteczko, stowarzyszenie, które czasem grywały w piłkę miały własne zasady. A jeśli postanowili się spotkać na wspólnym boisku – no cóż, przydawała się sztuka negocjacji i zasoby pięściarskie kibiców... Zresztą sam dobór drużyny mógł być problemem – wszyscy pamiętamy sytuacje, gdy wszyscy członkowie naszej dziecięcej drużyny chcieli koniecznie strzelać gole, zostawiając smętnie osamotnioną bramkę…

Sheffield Football Club powstał jako „sąsiedzka inicjatywa” w 1855 roku. Grupa ludzi zebrała się zawiązała pierwszą na świecie drużynę, która jednak w historii piłki nożnej nie odegrała zbyt znaczącej roli. W 1904 roku zdobyła co prawda mistrzostwo Anglii i wydała na świat tak znanego i cenionego działacza (późniejszego przewodniczącego angielskiego zawiązku piłki) Charles’a Clegg’a, zwanego Napoleonem futbolu. Za zasługi na rzecz tego sportu i swoje przykładne życie (abstynent, nie palił i słyną z wysokich standardów moralnych) otrzymał on w 1927 roku tytuł szlachecki. Dzisiaj drużyna błąka się na pograniczu Ligii amatorskiej, od czasu do czasu z okazji rocznic futbolowych rozgrywając towarzyski mecz z jakimiś gwiazdami. Najważniejszym spadkiem po inicjatywie z Sheffield jest jednak dokument „Rules & regulations”, wydany 24 października 1857 roku – pierwszy zarys reguł gry. Oficjalnie uznano tą datę za początek piłki nożnej na świecie.

Warto zauważyć, ze ówczesny futbol w Anglii różnił się mocno od dzisiejszego odpowiednika. Jego zasady oparte były na popularnej wśród gentlemanów (głównie uczniów prywatnych szkół i uniwersytetów) gry „Mob football”, która była jednak tak brutalna, że zarzut „nieumyślnego spowodowania śmierci” był jej nieodłącznym elementem. W związku z tym w Anglii została ona zakazana dekretem królewskim. Piłkarze z Sheffield postanowili zmodyfikować i nieco „ugrzecznić” krwawy sport, tworząc podwaliny pod futbolową manię przyszłości. Jednym z pierwszych ich pomysłów był zakaz dotykania piłki ręką.

W tamtych czasach futbol przypominał bardziej dzisiejsze rugby – bramka nie posiadała poprzeczki, więc uznawano każdy gol, który przeleciał w obszarze wyznaczanym przez dwie tyczki. Poprzeczka pojawiła się dopiero w 1875 roku. Sami zawodnicy byli z reguły umięśnionymi napastnikami. Ponieważ definicja spalonego była wtedy o wiele szersza, a bramkarz mógł bezkarnie buszować po całej swojej połowie boiska tłum takich osiłków otaczających zawodnika z piłką był często jedyna szansą na doprowadzenie jej do bramki przeciwnika. Rzuty karne nie obowiązywały – zakładano z góry, że gentelmani nie mogliby nikogo umyślnie uderzyć. Można się było jedynie poskarżyć kapitanowi lub jednemu z superarbitrów. Sędziowie w dzisiejszym rozumieniu na boiska weszli dopiero w 1891 roku, zaś żółte i czerwone kartki, wzorowane na londyńskich światłach ulicznych jeszcze później.

Strój piłkarski też nieco się dzisiaj zmienił. Początkowo angielscy zawodnicy grali w obszernych pumpach lub długich spodniach i – obowiązkowo – w czapkach, a czasem nawet w krawatach. Nawet dobór obuwia nie był wtedy oczywisty – w 1950 roku, gdy FIFA zabroniła grać na bosaka i wprowadziła obowiązkowe piłkarskie buty, z ówczesnych Mistrzostw Świata wycofały się oburzone Indie. Piłka z początku była niezbyt okrągła – nadmuchany, jajowaty świński pęcherz, który miał tendencję do nasiąkania wodą. Pomimo to piłka taka była dużo lżejsza od dzisiejszej, gumowej: ważyła ok. 340-425 gramów. W 1937 roku zwiększyła swoją wagę i dziś waży od 396 do 453 gramów.*
Pierwszy mecz drużyna z Sheffield rozegrała z rywalami z Londynu, a w 1863 roku w stolicy imperium brytyjskiego po raz pierwszy miało miejsce spotkanie Związku Piłki Nożnej. Na 12 uczestników tylko jeden klub nie zgodził się na wspólnie proponowane zasady gry – poszło o tzw. haki, czyli kopanie poniżej kolan. Później niejednokrotnie spierano się o zasady, których interpretacja szła w dwóch kierunkach – w stronę dzisiejszej wizji i wizji zbliżonej do amerykańskiego rugby. Niech kibice sami ocenią, czy ewolucja obrała słuszną drogę.
Pierwszy mecz międzynarodowy między Szkocją a Anglią rozegrano w 1872 roku (zakończył się remisem), zaś największą publiczność w historii miał finałowy mecz Mistrzostw 1950 roku: Urugwaj contra Brazylia – 199 850 osób. FIFA powstała zaś w 1904 roku, po dwuletnich próbach porozumienia się międzynarodowych organizacji futbolowych. Ale to już inna historia…


Czytaj więcej...

wtorek, 3 marca 2009

Odświeżone w wyniku napadu agresji ;)

Odświeżone w wyniku napadu agresji ;)


gry online

W
iewiórka, jak wiadomo, od nadmiaru słodyczy robi się lekko... ospała. A także traci swój codzienny wigor związany z byciem "evil".

To jest post ze specjalna dedykacją dla kolegi Gryzonia. A za co - to już się dowie na intymnym spotkaniu w cztery oczy.

^^
Czytaj więcej...