czwartek, 1 października 2009

Historia zdjęć niedoskonałych


(fot. za: mojeopinie.pl)
Czasem zamiast spędzić wieczór na oglądaniu albumu z fotografią, warto wybrać się i obejrzeć (posłuchać) fotografa. Taką możliwość dają cotygodniowe spotkania z cyklu „czwartek z fotografią” w warszawskim Muzeum Narodowym. Pierwszym gospodarzem takiego wieczoru był autor jednego z najbardziej wymownych portretów stanu wojennego, zdjęcia znanego pod tytułem „Czas Apokalipsy” – fotograf Chris Niedenthal.




Nie jest to miejsce na wypisywanie osiągnięć Chrisa Niedethala – Internet pełen jest jego życiorysów. Wolę zając się tym, co on sam o sobie mówił przy okazji spotkania z odbiorcami swoich zdjęć. Jego zdaniem fotografia którą uprawiał była swego rodzaju dokumentacją komunizmu. O tamtych czasach opowiadał z przejęciem i dumą - jako fotoreporter amerykańskich gazet „Time” i „Newsweeka” towarzyszył przywódcom bloku wschodniego w zagranicznych podróżach, ale także przemierzał zmęczone narzuconym ustrojem kraje od zaplecza. Utrwalał na kliszy fotograficznej absurdy ustroju, bunt obywateli bloku wschodniego, momenty przemiany. Być może dlatego do prezentacji na czwartkowy spotkaniu Niedenthal wybrał zdjęcia z jednego tylko roku – roku 1989.

To rok ważny dla Polski, dla Europy i dla mnie – opowiadał. - Rok w którym właściwie upadł komunizm. A także rok, w którym moja praca się skończyła. Bo dla Niedenthala po upadku komunizmu nie było już zapotrzebowania na jego zdjęcia. Amerykańskie gazety przestały interesować się wschodnią Europą, a normalniejący świat bloku wschodniego przestał być tak burzliwym i spektakularnym tematem. Dla fotografa to prawie jak zawodowe uśpienie. Jednak – jak sam Niedenthal przyznaje – tamten okres w historii wciąż pozostaje ważny w Polsce i Europie. Świadczy o tym intensywność, z jaką jego zdjęcia są wciąż na nowo reprodukowane, drukowane i kupowane na całym świecie.

Jednym z najbardziej znanych zdjęć Chrisa Niedenthala jest blady, smutny obrazek z jednogo dnia pewnej polskiej zimy. Fotografia czołgu zaparkowanego 13 grudnia 1981 roku pod kinem „Moskwa” w Warszawie sama w sobie nie jest niczym niezwykłym. Ale jeśli dołożymy do niej filmowy afisz filmu Francisa Forda Coppoli, na którym ogromne, błękitne litery głoszą „CZAS APOKALIPSY”, otrzymamy niezwykły, alegoryczny kadr. Co ciekawe, kiedy Chris Niedenthal postanowił uwiecznić tą scenę, miała wyglądać zupełnie inaczej. Jak sam opowiadał na spotkaniu w MN: Wcale nie widziałem tego czołgu. Był schowany za drzewami. Widziałem samotnego żołnierza, kino i ten afisz. Zatrzymałem się, żeby zrobić zdjęcie… Aby uchwycić właściwy kadr, a jednocześnie pozostać niezauważonym, trzeba było dostać się do prywatnego mieszkania na piętrze – z oknem wychodzącym na ulice i kino. Skryty w cieniu, unikając błysku słońca w obiektywie, fotograf cichaczem dokumentował rzeczywistość. Gdyby został przyłapany – straciłby film, aparat, a może coś więcej.

Co prawda jako zagraniczny korespondent z odpowiednią akredytacją, do tego z brytyjskim paszportem (Niedenthal jest Polakiem, ale urodzony na emigracji) z góry zostałby potraktowany łagodniej niż polski fotograf. Władze komunistyczne i tajne służby obawiały się trochę incydentów z zagranicznymi dziennikarzami. Rodzimy fotograf z reguły nie dostawał pozwolenia na robienie zdjęć, a przyłapany z aparatem mógł liczyć na błyskawiczne aresztowanie, pobicie w więzieniu, a nawet gorzej. Dla korespondenta zagranicznej gazety najgorsze było ryzyko utraty negatywu. Dlatego ówczesne wyposażenie fotografa, oprócz aparatu, kilku obiektywów, obejmowało podwójne kieszenie i sfabrykowane specjalnie dla SB i milicji fałszywe rolki filmu. Szybko zwijałem klisze i starałem się, nawet jeśli poprzednia nie był skończona, szybko zakładać nową – zdradził słuchaczom Niedenthal. Jeśli zatrzymali mnie jacyś tajniacy i chcieli zabrać film, dawałem i prawie pustą rolkę, albo opróżniałem kieszenie z przygotowanych wcześniej bezpiecznych negatywów, chowając prawdziwe filmy. Oczywiście, jeśliby mnie przeszukali, wszystko natychmiast by się wydało. Ale na szczęście SB obawiało się trochę zagranicznych dziennikarzy.

Nawet jeśli negatyw udawało się ocalić, to była zaledwie połowa sukcesu. Zdjęcia trzeba było jeszcze dostarczyć za granicę – z pomocą niemieckiego studenta, angielskiej producentki telewizyjnej, włoskiego fotografa i szeregu przypadkowych osób filmy Niedenthala podróżowały do miejsca przeznaczenia. Przeczesywanie pociągu za granicę na warszawskim dworcu w poszukiwaniu osoby chętnej do pomocy i wręczanie zupełnie obcym ludziom efektów wielu godzin ryzykownej pracy były dla fotografa codziennością. Tego typu opowieści brzmią prawie jak film szpiegowski, ale Niedenthal potwierdza: naprawdę tak było. Wręczał swoje filmy przypadkowym osobom, wierząc, że dotrą one do celu. I zazwyczaj docierały.

Być może miłośnik fotografii spodziewałby się na tego typu spotkaniu rozmowy o technicznych detalach. Cóż – zawiódłby się. Bo fotograf-reporter najwyraźniej widzi swoją pracę przez pryzmat wydarzeń, którym towarzyszył. Niedenthal potrafił także jedną opowieścią spuentować różnicę między fotografią lat osiemdziesiątych a współczesną. I nie chodzi tylko o różnice technologiczne. Mało który amator fotografii, przyzwyczajony do cyfrowych wyświetlaczy, które pozwalają natychmiast poznać efekt swoje pracy byłby w stanie uwierzyć w tę opowieść. Otóż w latach osiemdziesiątych zagraniczne gazety, aby mieć pewność, że otrzymują zdjęcia na wyłączność, wymagały od fotografów nadsyłania niewywołanych negatywów. Oznacza to, ni mniej ni więcej, że autor zdjęć jako ostatni dowiadywał się, czy jego są one udane, czy mają ostrość, dobre naświetlenie, czy udało się uchwycić moment. Po tygodniach, a nawet latach trafiały do niego wydruki z gazet czy okładek, na których mógł zobaczyć efekt swojej pracy. To czekanie na odbitki, ta niepewność – to właśnie była ta magia fotografii, której teraz brakuje – opowiadał Niedenthal. W dobie cyfrowej obróbki zdjęć, szybkich nośników – kto jeszcze może wyobrazić sobie sprzedawanie czy kupowanie w ciemno niewywołanych zdjęć?

Na koniec warto wspomnieć o tym, czym spotkanie z Niedenthalem się rozpoczęło – o pokazie fotografii. Rok 1989 to nie tylko Solidarność, czy upadek Muru Berlińskiego. Nie zabrakło wśród zdjęć Chrisa Niedenthala ani Wałęsy, ani Jana Pawła II, ani Jaruzelskiego, Honeckera, czy nawet studentów z placu Tiananmen. Nie zabrakło zdjęć z protestów w Rumunii, Czechach, Bułgarii, ani twarzy mieszkańców Moskwy i Berlina. Wszystkie te zdjęcia są dokumentem chwilki, obrazem przeszłości. Ale co ma myśleć widz, jeśli fotograf opowiada o nich jak o dziełach niedoskonałych. Gdybym miał dzisiaj wybierać, większości tych zdjęć bym nie pokazał – z rozbrajającą szczerością przyznał Niedenthal. Rzeczywiście – trafiały się zdjęcia nieostre, nieoświetlone (a przecież niektóre z nich zdobią okładki „Time’a”). O ich walorach świadczyła zawartość kadru. Wtedy wszystko było inne: inne aparaty, inna fotografia, inne czasy, inne historie. Usterki techniczne może nie dodały zdjęciom Niedenthala artyzmu, ale też nie ujęły treści. Może to i lepiej, że nie miał okazji dokonać ich selekcji. W końcu te zdjęcia są pewną opowieścią, a nie bezosobowym dziełem sztuki. Nie muszą być doskonałe, żeby były ważne.


Muzeum Narodowe przywróciło staropolską tradycję kulturalnych obiadów czwartkowych z okazji wystawy "Światłoczułe. Kolekcje fotografii w Muzeum Narodowym w Warszawie". Od października do grudnia w każdy „Czwartek z fotografią”, o godzinie 17:30 odbywać się będzie spotkanie ze znanym fotografem i jego zdjęciami.
Program spotkań na stronie Muzeum Narodowego.

Brak komentarzy: