niedziela, 26 kwietnia 2009

..if you try sometimes, you get what you need.



Jakiś czas temu w ramach zapoznawania się ze ścieżkami dźwiękowymi z mojego ulubionego doktora House'a natknęłąm się na jego zespół - BAND FROM TV. I wsiąkłam.
Zaraziłam sąsiadów i rodzinę.
I zaledwie wczoraj mój brat oświadczył mi, że on napisze o tym artykuł. No cóż. Zazdroszczę pomysłu, bo na to nie wpadłam. Ale nic nie stoi na przeszkodzie, żebym też sobie o tym napisała, na własny użytek ;)



Pomysłodawcą założenia zespołu był Greg Grynberg, policjant-telepata z serialu ''Heroes''. Jego celem było zebranie funduszy charytatywnych na rzecz fundacji wspomagającej epileptyków.
Grynberg powiedział w jednym z wywiadów:

„Mój najstarszy syn choruje na epilepsję i wymyśliłem sobie, że ten zespół może być taką maszyną zbierającą pieniądze dla National Epilepsy Foundation. To, że wśród członków zespołu znaleźli się aktorzy z najbardziej popularnych seriali telewizyjnych, stwarza niesamowitą okazję na dotarcie do naszych fanów i nakłonienie ich do wspierania wspaniałych organizacji.”

Swoim pomysłem zarazili innych – każda z gwiazd zespołu wspiera inna organizację charytatywną, grając rovery znanych utworów, szalejąc na koncertach i świetnie się bawiąc.

W podstawowy skład zespołu wchodzi osiem osób: Przy klawiszach, a czasem przy mikrofonie i gitarze - Hugh ''House'' Laurie, James Denton, czyli Mike z „Gotowych na wszystko” gra na gitarze, Jesse Spencer czyli Chale z „House’a” gra na skrzypcach i z powodzeniem śpiewa rock’n’rollowe kawałki, z serialu „Heroes”: Greg Grynberg gra na perkusji, Adrian Paskar na gitarze. Wokalu użyczają: Teri Hatcher (''Gotowe na wszystko''), Bonnie Somerville (''Cashmere Mafia'') i Bob Guiney (''The Bachelor'').
Do zabawy wciągają także kolegów z seriali, takich jak Zachary Levi czy Jorge Garcia z serialu „Lost”, którzy śpiewali cover „Mustang Sally”.

28 października 2008 roku zespół wydał pierwszą płytę, z której dochód oczywiście trafi na konta różnych fundacji. Do tej pory Band from TV zarobił dla potrzebujących już 2 miliony dolarów. Zwarzywszy na to, że ich utwory biją rekordy popularności na różnych portalach, zarobią pewnie jeszcze więcej. :)








Czytaj więcej...

poniedziałek, 13 kwietnia 2009

Harry Potter w PRL-u, czyli bajka o Generale Nilu



Widz z natury jest stworzeniem krytycznym i wszechmocnym. Najlepsza recenzja, sterta nagród, pochwały z ust autorytetów – niczym są wobec potęgi mieszkańców kinowego fotela. A na filmie „Generał Nil” fotele kinowe się nie zapełnią (chyba że szkolnymi wycieczkami, jak przy „Quo Vadis”). Jako produkt finalny obraz jest mieszanką plusów i minusów. A pośrodku zostaje niezagospodarowany potencjał.

Potencjał ten stanowi sama historia Augusta Emila Fieldorfa, istne fabularne eldorado. Generał brygady AK o pseudonimie „Nil”, dowódca Kedywu, niekwestionowany bohater II wojny światowej próbuje odnaleźć się w powojennej Polsce. Film rozpoczyna się w miejscu, gdy Fieldorf wraca do kraju z zesłania. Początkowo boi się ujawnić swoją prawdziwą tożsamość (aresztowany i zesłany został pod konspiracyjnym nazwiskiem), świadom, że nowe władze uważają Armię Krajową za śmiertelnego wroga. Decyduje się jednak wyjść z ukrycia. Tym samym zostaje wplątany w polityczną grę agentów UB: nakłaniany do zdrady, inwigilowany, prześladowany, na koniec zostaje pokazowo skazany na śmierć. Kawał dobrej, opartej na faktach historii, którą zepsuć mógł jedynie nadmierny patos. I niestety zepsuł. Zastrzeżenia co do nadmiernej fabularyzacji scenariusza miała nawet córka generała, Maria Fieldorf-Czarska, która oskarżyła reżysera Ryszarda Bugajskiego o przeinaczanie faktów, przedkładanie wizji artystycznej nad historyczną prawdę.

W pierwszych scenach filmu przeplatają się dwa wątki: powrót generała z zesłania i retrospekcje kierowanego przez niego zamachu na Kuczerę. Mniej więcej przez połowę filmu reżyser przeciwstawia akowskie wspomnienia generała jego próbom odnalezienia się w powojennej rzeczywistości. W związku z tym… nic się nie dzieje. Nie dlatego, że nie ma się co dziać. Zawiniła realizacja – sceny zlewają się jedna w drugą, niekonsekwentnie mieszają się pierwsze i dalsze plany, nie dając żadnej konkluzji. Dobry dramaturg od czasu do czasu zelektryzowałby widza zmianą tempa. Tymczasem akcja „Generała Nila” przypomina poprawnie napisany szkolny podręcznik dla gimnazjalistów.

Na tym tle dodatkowo razi szablonowa gra głównych postaci – bo te drugoplanowe bywają zagrane naprawdę wybitnie. Odczytujący wyrok śmierci urzędnik – spocony, jąkający się, ściskający chusteczkę pojawia się na ekranie na kilka sekund, a pamiętam go lepiej niż grającego główną rolę Olgierda Łukaszewicza. Posągowa postać generała kojarzy mi się z ekranizacją…. Harrego Pottera. Główny zarzut krytyków wobec przygód popularnego czarodzieja dotyczył właśnie przewidywalności postaci. Wiadomo, że jeśli na ekranie pojawia się brzydki, złośliwy, albo tchórzliwy bohater, okaże się z pewnością czarnym charakterem. Ten nieśmiały, skromny i broniący słabszych z pewnością będzie pozytywny. Cóż, w bajce dla dzieci taki podział ma szanse się obronić. Irytuje jednak w poważnym filmie, który pragnie uchodzić za historyczny. Nietknięty skazą wizerunek bohatera narodowego zaowocował w „Generale Nilu” postacią absolutnie płaską. Jeśli Łukaszewicz chciał pokazać Fieldorfa jako człowieka o głębokiej dysfunkcji emocjonalnej – udało mu się. Postać generała wręcz złości. Z każdą scena modliłam się o jego załamanie – bo to nadałoby mu ludzki wymiar. Pozbawiony strachu, żalu, a nawet przywiązania do rodziny „spiżowy pomnik” i łatwy do zidentyfikowania czarny charakter to specjalność polskich reżyserów. Jakbyśmy nie potrafili wyzwolić się z sienkiewiczowskiego szablonu.

Największym plusem filmu są za to zdjęcia. Wyraziste kadry i dopracowany ruch kamerą skłoniły mnie do przejrzenia dorobku operatora Piotra Śliskowskiego. Autor zdjęć do „Pornografii” i „Ediego” ma na koncie już film historyczny „Śmierć rotmistrza Pileckiego”, oraz jedną z 13 etiud w telewizyjnym hołdzie na 25-lecie „Solidarności”. Nie da się ukryć, że Śliskowski zrobił dla tego filmu kawał dobrej roboty. Powojenna polska pokazana została od kuchni i ulicy – często dosłownie, realizator zadbał o dobre tło i uzupełniający fabułę drugi plan. Dopracowane są sceny więzienne i sama egzekucja „Nila”. Parę potknięć – w tym kilka bezsensownych najazdów kamery na ściany celi, czy szeroko rozumiane „obiekty przyrody” łatwo można wybaczyć. Szczególnie, gdy w oczach stoi nam kilka innych obrazów: scena z prokuratorem maniacko liczącym schody w budynku sądu, smutna wigilia rodziny Fieldorfa, realistyczne sceny przesłuchań… Niestety, są to najczęściej pojedyncze obrazy, często mające dla fabuły drugorzędne znaczenie. Kwintesencją filmu staje się natomiast kilka ostatnich ujęć: egzekucji i anonimowego pogrzebu generała Fieldorfa, świetnie skomponowanych z muzyką i kilkuminutową ciszą na pierwszych napisach końcowych.

Ale dlaczego dopiero zakończenie robi tak ogromne wrażenie? Bo udało mu się pozbyć jednego z głównych minusów filmu: dialogów. Po ekranizacji kultowego „Wiedźmina”, który przez wielu widzów zakochanych w prozie Andrzeja Sapkowskiego uważany był za najbardziej spektakularną porażkę polskich filmowców, krążyła złośliwa anegdota, że kulawe dialogi do tego „dzieła” pisał posiłkowy scenarzysta telewizyjnego „Klanu”. W trakcie seansu „Generała Nila” złośliwość ta kilkakrotnie przyszła mi na myśl. Historia„dopowiedziana” zamiast pokazana zostawia w widzu irytujące przekonanie, że reżyser nie wierzy we własne siły. Nawet przepięknie sfilmowana scena widzenia, gdy strażnik bezczelnie przechadzał się pomiędzy dwoma siatkami oddzielającymi płaczącą rodzinę od skazanego na śmierć ojca i męża przyprawiała o ból zęba zbyt melodramatycznym dialogiem. Być może pasuje on do telewizji, ale język filmu kinowego zobowiązuje do realizmu. Aktor ma rozpacz zagrać, a nie opowiedzieć słowami.

Wchodząc do kina na przedpremierowy (darmowy) pokaz „Generała Nila” absolutnie nie spodziewałam się tego specjalnego dreszczu emocji, który sprawia, że chce się film obejrzeć jeszcze trzy razy pod rząd. Smutne doświadczenie polskich hagiografii przygnało mnie tam raczej z obowiązku niż dla przyjemności. Zostałam jednocześnie rozczarowana i zadziwiona. Zdjęcia i muzyka (chwilami nieco zbyt anielska) na długo zostały w pamięci. Życiorys Fieldorfa z chęcią odnajdę na bibliotecznej półce. Ale bądźmy szczerzy – gdybym miała zapłacić za bilet nie poszłabym na ten seans. Nie czytuje się podręczników dla przyjemności.


„Generał Nil”
Reżyseria: Ryszard Bugajski
Scenariusz: Ryszard Bugajski , Krzysztof Łukaszewicz
Zdjęcia: Piotr Śliskowski
muzyka Shane Harvey
dystrybucja.: Monolith Films
Premiera: 17 kwietnia


Czytaj więcej...

poniedziałek, 6 kwietnia 2009

Trudny zawód


"Każdy człowiek chce zmieniać świat, kiedy zaczyna cokolwiek robić. Ja chyba nie liczyłem na to, że można zmienić świat w dosłownym tego słowa znaczeniu. Myślałem, że uda się ten świat opisać."
Krzysztof Kieślowski
O Kieślowskim z reguły wiadomo, że nakręcił „Dekalog”, „Trzy kolory”, „Podwójne życie Weroniki”… Mało kto pamięta "Życie nocnego portiera", a już niewielu zdaje sobie sprawę, jak sprawnym i wyczulonym na ludzi dokumentalistą był Kieślowski. Dla mnie zobaczenie jego filmów reportażowo-dokumentalnych było niemal odkryciem życia. „Gadające głowy” mogłabym oglądać w nieskończoność, a „Dworzec”... Większość filmów dokumentalnych Kieślowskiego pochodzi z lat 70. XX w. Często są to etiudy i wprawki z okresu studiów w łódzkiej filmówce. Szkoła ta, chociaż przyszła do niego późno, okazała się największym życiowym sukcesem – wyznaczyła mu drogę na resztę życia. Chociaż on sam zawsze powtarzał, że to fach niewdzięczny. Ale jedyny jaki znał.


Skupmy się na dokumentaliście.
Bardziej szczegółowa biografia Kieślowskiego tutaj i tutaj.


Krzysztof Kieślowski pochodził z typowej rodziny polskiej – jeśli można tak powiedzieć. Matka – urzędniczka, ojciec – inżynier budownictwa, chory na gruźlice (młody Krzysztof żył niejako na walizkach, towarzysząc ojcu w podróżach od sanatorium do sanatorium). Można pokusić się o stwierdzenie, że obserwacja polskiej rzeczywistości okresu dzieciństwa przyłożyła się na jego spostrzegawczość jako filmowca. Byłby to jednak argument bardzo trywialny.
"Pochodzę z bardzo przeciętnej rodziny. Moja matka była urzędniczką, a ojciec inżynierem i pracował w budownictwie. Swoich dziadków nigdy nie poznałem. Właściwie nie mam żadnych korzeni. (...) Miałem 16 lat, kiedy zmarł mój ojciec. Zmarł na gruźlicę. Chorował przez 20 lat i przypuszczam, że nie chciał dalej żyć. Nie mógł pracować, dać tego, co powinien dać rodzinie i miał na pewno poczucie, że nie zrealizował się w sprawach zawodowych, uczuciowych, rodzinnych. Nie rozmawiałem z nim o tym, ale jestem pewien, że tak było. Kiedy zmarł - płakałem. Wcześniej - czasem się go wstydziłem. Był bardzo mądrym człowiekiem, ale bardzo mało z tej mądrości mogłem skorzystać. Byłem za głupi, za młody, za lekkomyślny albo za naiwny. Dopiero teraz mogę zrozumieć, co naprawdę niektóre jego posunięcia czy słowa znaczyły. (...) Mama miała 67 lat, kiedy umarła w samochodzie, który prowadził mój przyjaciel, w 1981 roku. (...) Miałem fantastycznych rodziców. Tyle tylko, że nie mogłem ich docenić wtedy, kiedy powinienem (...) O tysiącach rzeczy z nimi nie porozmawiałem. Już nigdy się ich nie dowiem."
K.K.
Kieślowski tak naprawdę nie wiedział co chce robić w życiu. Raczej nie wyobrażał sobie podążania drogą rodziców. Krótki epizod w szkole pożarnictwa we Wrocławiu zakończył się wyskoczeniem z mundurowej dyscypliny w sposób dość gwałtowny. Przyszedł czas na Liceum Technik Teatralnych, gdzie uczył się na „kostiumologa”. Praca w teatralnej garderobie (w Teatrze Współczesnym w Warszawie) zetknęła go ze światem aktorskim i to światem nie byle jakim: ubierał między innymi Tadeusza Łomnickiego, Edwarda Dziewońskiego, Aleksandra Bardiniego, Zbigniewa Zapasiewicza. Reżyseria teatralna jawiła się jako zawód fascynujący. Wtedy postanowił zdawać do szkoły filmowej w Łodzi i za trzecim podejściem w 1964 dostał się na Wydział Reżyserii.
Dlaczego więc go przyjęto? Reżyser opowiadał taką anegdotę: za trzecim razem dotarł do ostatniego etapu egzaminu, który był rozmową ogólną (poprzednie dwa razy też tam docierał, ale odpadał) i zapytano go, jakie są środki komunikacji międzyludzkiej. Odpowiedział: trolejbus, autobus. Naprawdę myślał, że to dobra odpowiedź. A komisja prawdopodobnie uznała, że jest takim ironistą, że to pytanie było dla niego za łatwe, i że się zgrywa. I przyjęli go.
**
Skończył szkołę po czterech latach, ale dyplom obronił dopiero w 1970 roku.
Jego szkolnymi „mistrzami” byli Kazimierz Barabasz (autor przełomowego dokumentu Muzykanci, opowieści filmowej o próbie orkiestry dętej tramwajarzy), Jerzy Bossak (w latach 1956-1968 kierownik artystyczny Wytwórni Filmów Dokumentalnych w Warszawie, jeden z pierwszych filmowców polskich nagrodzonych w Cannes) i Wanda Jakubowska (legenda filmu, współzałożycielka Stowarzyszenia Miłośników Filmu Artystycznego "Start" w 1930 r.). Pierwsze etiudy dokumentalne Kieślowskiego były szkolnymi materiałami robionymi pod okiem jego wybitnych profesorów. Pierwszym szkolnym materiałem był „Tramwaj” – historia spotkania chłopca i dziewczyny, opowiedziana bez słów. Kolejne szkolne dokumenty były czystą obserwacją rzeczywistości („Urząd”, „Z miasta Łodzi”). Obserwację tą wyniósł zresztą ze szkoły i do końca życia dźwigał jak brzemię.

Kieślowski, wraz z przyjaciółmi i współpracownikami stworzyli własną formułę dokumentu, która jako zjawisko zauważona została w 1971 roku na festiwalu filmów dokumentalnych i krótkometrażowych w Krakowie. W grupie filmowców, którzy starali się pokazać realne oblicze świata w którym żyli, wyrwane z propagandy i poprawności politycznej wobec władz znajdowali się m.in. Wojciech Wiszniewski, Tomasz Zygadły, Paweł Kędzierski. Z punkt wyjścia brali codzienność obywateli PRL, starając się nadać ich życiu wartość metafory. U Kieślowskiego nie są to ani buntownicy, ani walczący o słuszną sprawę idealiści. Ludzie jak najbardziej zwykli w swoich dążeniach bycia dobrymi ludźmi w rzeczywistości, która tej dobroci nie sprzyja: lekarze, murarz-przodownik pracy, były dyrektor, „uczciwy” komunista. Ludzie ci przedstawiani są często jako zagubieni w systemie, który nie akceptuje prostych rozwiązań, nie respektuje podstawowych zasad i wyżej ceni poprawność ideologiczną od zwykłej ludzkiej uczciwości. Trudno się w tych dokumentach dopatrzeć antykomunistycznych haseł, a jednak nikt Kieślowskiego nigdy nie posądzał o sprzyjanie systemowi. Może dlatego, że usilnie starał się go zmienić, zamiast bezproduktywnie z nim walczyć. Jak sam często powtarzał, wierzył że to możliwe. Z drugiej strony obawiał się, że jego twórczość może zostać przez władze wykorzystana do celów, których on sam nie popiera. Dlatego po 1980 roku stopniowo odchodził od filmu dokumentalnego (do 1983 roku był jest związany z warszawską Wytwórnią Filmów Dokumentalnych) i zaczął szukać własnej formuły dla fabularnego prowadzenia historii. Krótkie filmy „Dekalogu” zdawały się być idealnym złączem między filmami pełnometrażowymi a dokumentalnymi skrótami świata. Niestety, lub na szczęście „Dekalog” okazał się filmowym fenomenem. Kieślowski poszedł w stronę czystej reżyserii, porzucając dokument. Chociaż, zdaniem krytyków i specjalistów, tak naprawdę nigdy nie zdecydował się ani na jedno, ani na drugie, na zawsze utykając na pograniczu realizmu i fikcji fabularnej.


Filmy Kieślowskiego (z przyczyn technicznych zamieszczam linki tylko do pierwszych fragmentów. Resztę łatwo można znaleźć samodzielnie).

TRAMWAJ
(1966)- fabularna etiuda filmowa zrealizowana w szkole filmowej pod kierunkiem Wandy Jakubowskiej. Nieudane nocne spotkanie chłopca i dziewczyny – bohater próbuje zawrzeć znajomość z zaspaną dziewczyną, ale rezygnuje w połowie i wysiada. Patrząc za odjeżdżającym tramwajem zmienia zdanie i próbuje go gonić… Historia opowiedziana bez słów.
"Szkoła mnie nauczyła patrzenia na świat. Pokazała, że istnieje życie, a ludzie w tym życiu rozmawiają, cieszą się, martwią, cierpią, kradną... i że to wszystko można sfotografować. I że z tego, co się sfotografuje, można ułożyć opowiadanie. Przedtem tego nie wiedziałem."
K.K.


URZĄD
(1966) (tytuł roboczy "Renta") - etiuda dokumentalna nakręcona ukrytą kamerą przez okienko Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. Urzędnicy przyznający renty kontra ich petenci. Udźwiękowienie oryginalne – czyli realny zapis rozmów między obiema bastionami społeczeństwa: petentami, gotowymi przejść mękę aby załatwić sprawę i upojonymi władzą urzędniczkami, które nie chcą albo nie potrafią pomóc w rozwiązaniu problemów…
Film ten siłą rzeczy stał się satyrą na biurokrację. Ostatnie zdanie, wielokrotnie powtórzone w ścieżce dźwiękowej: proszę napisać co pani robiła na przestrzeni całego życia… - ociera się o metafizykę.



KONCERT ŻYCZEŃ (1967)- etiuda dokumentalna przedstawiająca życie młodych ludzi na tle współczesnych im przebojów. Dwa światy – motocyklista z dziewczyną i podchmielona wycieczka zakładowa. Jest to film drogi – przedstawiający ludzi z różnych światów w wymuszonych interakcjach. W filmie tym Kieślowski wystąpił jako rowerzysta prowadzący krowę.



ZDJĘCIE (1968)- film telewizyjny. Krótka etiuda o zmianach i przemijaniu oparta na starym zdjęciu z czasów wojny. Kieślowski odnalazł obu mężczyzn, wtedy zaledwie chłopców z karabinami i udokumentował ich poszukiwania oraz reakcje bohaterów na wspomnienia związane ze zdjęciem.

Z MIASTA ŁODZI
(tytuł roboczy "Łodzianie") (1969)- film dyplomowy. Konfrontacja optymizmu z realizmem. Szczęśliwi, często po prostu spokojni ludzie w połączeniu z rozpadającymi się budynkami, ciemnymi uliczkami Łodzi. Ludzie – dzieci, pracownice tkalni, muzycy, młodzież, tajemniczy człowiek z maszyną wytwarzająca prąd – realni, po mistrzowsku „zobaczeni” przez Kieślowskiego. A w tle melodie graną przez orkiestrę mandolinistów Edwarda Ciukszy, zespołu big-beatowego i amatorów na konkursie w parku. „Tego miasta nie ma na mapie, lecz gdzieś przecież jest miasto, w którym z nieba nie kapie zimny jesienny deszcz...” – słyszymy piosenkę na zakończenie filmu.
W Szkole prowadziliśmy grę, okrutną, głupią, ale coś mówiącą o Łodzi. Spotykaliśmy się na śniadaniu w stołówce szkolnej i liczyliśmy punkty. Za zobaczenie po drodze do szkoły człowieka bez ręki - jeden punkt, bez dwóch rąk – dwa punkty, bez nogi też dwa, bez dwóch nóg - cztery punkty, bez rąk i nóg - osiem punktów, ślepego - dziesięć punktów. Zwycięzcy zwykle zdobywali około piętnastu punktów. Tyle tam było fascynującej brzydoty. Twarze jak z Dostojewskiego: okrutne doświadczenie i cierpienie, jednocześnie zgoda na wszystko. Szarość murów, smutek w twarzach, przestrzenie komórek, podwórek, korytarzy, w tramwaju specjalna taryfa za przewóz szatkownicy do kapusty. Całe dnie łaziłem po Łodzi z aparatem".
KK




BYŁEM ŻOŁNIERZEM (1970) (scenariusz z Ryszardem Zgóreckim, reżyseria z Andrzejem Witkowem, dla wojskowej Wytwórni Filmowej Czołówka). Losy wojennych weteranów, którzy utracili wzrok. Obraz świata opowiedziany przez tych, którzy już go nie widzą, a w pamięci noszą tylko jego przeszły obraz. Wspomnienia weterana doczekały się wojskowej nagrody za „szerzenie postaw patriotycznych”, jednak film wymyka się propagandzie i ukazuje zupełnie odmienne oblicze kombatanta – zagubionego, pozbawionego patosu, samotnego.



FABRYKA. (1970) W podwarszawskim Ursusie odbywa się narada – dyrekcja fabryki debatuje nad fabryką, w tle pracują robotnicy. Zestawienie tych dwóch światów znów stało się prześmiewczym komentarzem do realiów socjalistycznych.

PRZED RAJDEM. (1971) Relacja z przygotowań czołowego polskiego kierowcy rajdowego Krzysztofa Komornickiego do Rajdu Monte Carlo. Żeby nie było za łatwo PRL-owskie władze utrudniają jak mogą kierowcy start w tym prestiżowym wyścigu, chociaż „oficjalnie” w polskim Fiacie wszystko zostało przygotowane na błysk, a już z pewnością nie ma żadnej fabrycznej wady….

REFREN (tytuł roboczy "Pogrzeb czyli zabawa w chowanego"). Biurokracja dopada nawet nieboszczyka. Dzień z pracy zakładu pogrzebowego jest obserwacją zarówno żałobników, jak i urzędników, pracowników domu pogrzebowego, postronnych obserwatorów. Biurokracja sprowadza ludzkie tragedie do rangi urzędniczego absurdu – odpowiedzi na bezduszne, bezsensowne pytania. Jakby bez papierka nie uznawano w ogóle faktu zaistnienia śmierci…



ROBOTNICY '71: NIC O NAS BEZ NAS (tytuł roboczy '"Robotnicy", 1972). Seria wywiadów i obserwacji polskich robotników po wydarzeniach grudniowych 1970 r. Film nigdy nie wszedł na ekrany w całości. Pod tytułem GOSPODARZE władze dopuściły wyświetlanie ocenzurowanej i przerobionej wbrew woli autorów film. Fabuła była prosta – kamera podążała śladami ekipy ludzi władzy, którzy mieli spacyfikować nastroje robotników po starciach grudniowych i „przywrócić” ich socjalizmowi. Film ukazywał nieufność i rozczarowanie robotników. Wiele materiałów nagranych przez Kieślowskiego zostało wykradzionych przez tajne służby. Reżyser jeszcze długo miał wyrzuty sumienia i bał się, że komuś zaszkodził.

MURARZ (1973) Józef Malesa, przodownik pracy i aktywista partyjny staje się bohaterem własnych wspomnień w święto pracy 1 maja. Opowiada o czasach stalinowskich, o roku 1956, o ideałach i ich obaleniu, o wierze w system i rozczarowaniu nim. Bez patosu i szyderstwa, za to wręcz z czułością przedstawiony portret człowieka uwiedzionego ideą.




PRZEŚWIETLENIE (1974) Kilka dni z życia sanatorium dla ludzi dotkniętych chorobą płuc w Sokołowsku na Dolnym Śląsku. Być może jest to osobisty powrót reżysera do dzieciństwa przy boku schorowanego ojca, który leczył się w Sokołowsku i tam zmarł, oraz został pochowany. Film miał wiele wad technicznych, ale z czasem okazało się, że właśnie to z pozoru niestaranne filmowanie stało się jego główną zaletą (polecam artykuł z którego cytat poniżej).



Krzysiek był takim reżyserem, który wszędzie musiał być obecny, nad wszystkim czuwał, na wszystko miał oko. On był niesłychanie wymagający wobec siebie i innych. To go wykańczało i spalało. Tak naprawdę to był szczęśliwy dopiero wówczas, kiedy siadał do montażu nakręconego materiału. Dopiero wówczas czuł, że tworzył, że robił coś własnego, niepowtarzalnego. To właśnie dlatego się wycofał. **


PIERWSZA MIŁOŚĆ
(1974) Historia dwojga młodych ludzi (17 i 18 lat), rozpoczęta w dniu, kiedy dziewczyna dowiaduje się, że jest w ciąży. Młodzi ludzie sami muszą ułożyć sobie życie –d ślubu, po znalezienie mieszkania. Prace zdjęciowe trwały na przestrzeni 8 miesięcy i – jak sam Kieślowski przyznaje – wiele sytuacji zostało zaaranżowanych na potrzeby filmu. Jednak reakcje, dialogi i emocje bohaterów pozostały prawdziwe. Podobno inspiracją do filmu były narodziny dziecka Kieślowskiego. Towarzyszące temu wydarzeniu emocje i problemy skłoniły go do spojrzenia głębiej w ten okres życia, kiedy ludzie przestają być dziećmi, aby zająć się swoim potomkiem.
W tym filmie akurat było masę manipulacji, czy nawet prowokacji. Inaczej takiego filmu nie dało się zrobić. Po prostu nie sposób trzymać ekipę w gotowości 24 godziny na dobę. Robiłem film jakieś osiem miesięcy. Przypuszczam, że dni zdjęciowych było nie więcej niż trzydzieści, czterdzieści. A te trzydzieści, czterdzieści dni musiałem prowokować. Czyli manipulować, czy też aranżować te sytuacje, w których bohaterowie i tak by byli, tylko akurat nie tego dnia, nie o tej godzinie. (...) Chciałem, żeby przeczytali książeczkę pod tytułem Młoda matka czy też Jak rozwija się płód. To oczywiście przyniosłem im ja. Potem poczekałem, aż ją przeczytają i będą sobie o niej rozmawiać. Mieli taki maluteńki pokój u babci. Wymyślili, że wymalują go na fioletowo. No dobrze, niech malują na fioletowo. Przyszedłem nakręcić jak malują. Wpuściłem milicjanta, który przychodzi i ma pretensje, że nie są tam zameldowani, że mieszkają bezprawnie i że właściwie można by ich stamtąd wyrzucić. To była ewidentna prowokacja. (...) Takich prowokacji było dużo. Było też dużo takich, które po prostu wynikały z życia. Jak ślub, to był ślub. Byliśmy tam z kamerą. Poród to był poród. Byliśmy tam z kamerą.(...) Nie sądzę, żebym kiedykolwiek postawił ich w wymyślonej sytuacji. Chcieli mieszkania - poszli do spółdzielni mieszkaniowej. Musiałem oczywiście pójść tam wcześniej z kamerą, ale to była ich spółdzielnia mieszkaniowa, starali się o swoje mieszkanie, a nie fikcyjne. Nie mieli napisanych dialogów.(...) Siedzieliśmy długo z tą parą, prawie rok. Poznaliśmy ich, gdy ta dziewuszka, Jadzia, była chyba w czwartym miesiącu ciąży. A potem siedzieliśmy z nimi, aż dziecko miało półtora miesiąca, dwa miesiące. K.K


ŻYCIORYS (1975; film 45-minutowy; skrócona 28-minutowa wersja: KRÓTKI ŻYCIORYS; scenariusz z Januszem Fastynem). Dokument inscenizowany, czyli zawierający element fikcji. Fikcyjna była postać Antoniego Gralaka, który zeznawał przed obliczem Komisji Kontroli Partyjnej. Człowiek, który odegrał tą postać miał już swoje przejścia związane z wyrzuceniem z partii i tego typu przesłuchaniami. Był więc jednocześnie i aktorem, i realnym bohaterem. Życiorys Gralaka oparto na faktycznych przeżyciach różnych ludzi w podobnej sytuacji. Całe przesłuchanie przez (prawdziwą) komisję przypomina najbardziej „Proces” Kafki – pytania są absurdalne, odzierają z godności, dotyczą rzeczy zupełnie niezwiązanych ze sprawą, a odpowiedzi są manipulowane do stworzenia nowych zarzutów… Film, zamówiony zresztą przez samą PZPR, traktowano potem długo jako instruktarz i puszczano na zebraniach partyjnych.

To było najciekawsze, co można było w tamtych czasach zrobić: wejść na posiedzenie biura politycznego i nakręcić o tym film. W partii zapadały prawdziwe decyzje o tym, jak ten kraj miał wyglądać. Jak się w nim żyło i jak się toczyło życie. Nigdy mnie nie wpuścili na posiedzenie biura politycznego. Wobec tego zrobiłem film o Komisji Kontroli Partyjnej.(...) Wszystko co się dzieje ze strony Komisji Kontroli Partyjnej w "Życiorysie", jest prawdziwe. To była prawdziwa Komisja Kontroli Partyjnej. Nikt tam nie został dobrany.(...) Chciałem mieć tę najlepszą, żeby pokazać, w jaki sposób ona rozważa życie swoich członków, decyduje o tym, co człowiekowi wolno, a czego nie wolno. Właściwie zaczyna decydować o tym, jak długo powinien rano gotować sobie jaja na miękko. Czy ma prawo gotować je trzy minuty? Wtrąca się we wszystkie właściwie najbardziej intymne, najbardziej prywatne sfery życia. To, co w tym filmie dotyczy Komisji Kontroli Partyjnej, jest prawdą. Jest dokumentem.(...) Wszystko natomiast, co przynosi z sobą bohater, czyli człowiek, którego sądzą, którego oceniają na tej komisji, jest fikcją.
K.K




SZPITAL (1976) - 24 godziny z życia lekarzy na ostrym dyżurze w szpitalu chirurgii urazowej na ul. Barskiej w Warszawie. Kieślowski ukazuje ich niemal jak rycerzy, don Kichotów PRL-owskiej rzeczywistości. Usiłują walczyć o życie pacjentów w sytuacji, gdzie wszystkiego brakuje, biurokracja blokuje wszelkie decyzje, a i sami pacjenci niczego nie ułatwiają…

W planach miał to być film o czymś innym. Nie o lekarzach. To miał być film o tym, że w całym tym bałaganie, który jest dookoła, w całym tym brudzie, w niemocy w bezsilności ludzkiej, w tym, że właściwie nic nie można zrobić do końca i dobrze, znajduje się grupa ludzi, która osiąga sukces. Szukałem długo ludzi różnych zawodów.(...) Szukałem w bardzo wielu miejscach. W końcu pomyślałem, że to może powinni być lekarze. Zaczęliśmy szukać wśród lekarzy, wśród chirurgów i wreszcie trafiłem do tego szpitala. Była tam naprawdę wyjątkowo sympatyczna i bardzo ludzka atmosfera. (...) Ci lekarze byli tak otwarci i myśmy się tak zaprzyjaźnili, że czuli się przy nas tak, jakby nas nie było. Na tym polega długotrwałość realizacji dokumentu, o czym nikt nie wie. Zwłaszcza dzisiejsi reporterzy telewizyjni o tym nie wiedzą. Przychodzą, podstawiają komuś pod nos mikrofon i każą mu odpowiadać na jakieś pytanie. Ktoś odpowiada mądrzej lub głupiej, ale przecież to nie jest w ogóle żadna prawda o nim.
K.K




Z PUNKTU WIDZENIA NOCNEGO PORTIERA (1977) Portret Mariana Osucha, strażnika w fabryce, fanatyka dyscypliny i kontroli totalnej. Chcąc nie chcąc portier stał się metaforą totalitarnego systemu. Jeden z najbardziej przejmujących dokumentów Kieślowskiego, który dorobił się własnej historii. "Ten portier nie był złym człowiekiem. On akurat naprawdę myśli, że dobrze byłoby kogoś publicznie powiesić, bo wtedy wszyscy się przestraszą i przestaną popełniać zbrodnie. „ – komentował Kieślowski swojego bohatera.
„Wiedziałem, kogo szukam. Zamówiłem u Dzióba konkretnego człowieka. Dziób go szukał latami. Wiele lat czytywałem takie pamiętniki, które wydawała w Polsce Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, a którymi mało kto się interesował. Niesłychanie ciekawe socjologicznie. To się nazywało Miesiąc mojego życia, albo Najważniejszy dzień w moim życiu, albo Pamiętniki kobiet, albo Pamiętniki robotników, albo Dwadzieścia lat na roli, pamiętniki chłopów. Drukowano tego bardzo dużo i w jednej z takich książek znalazłem pamiętnik takiego właśnie portiera - człowieka, który, najprościej mówiąc, ma zapatrywania antyludzkie czy faszystowskie powiedzmy - i pomyślałem, że trzeba zrobić o nim film. To był akurat też portier w zakładzie. Spotkałem się z nim, ale się okazał zupełnie nie do sfilmowania. Miał tysiące wad, tak że zrobienie filmu o nim było niemożliwe. Ale skoro już tak pomyślałem i napisałem taki rodzaj scenariusza, a Wytwórnia się na to zgodziła, Dziób po prostu zaczął szukać takiego człowieka. Przeszedł przez ponad pięćdziesiąt fabryk w Warszawie. Poznał stu pięćdziesięciu portierów, dziesięciu mi pokazał i wybraliśmy tego. "
K.K.
Kieślowski nie dopuścił do emisji filmu w telewizji w 1980 roku, obawiając się, że zaszkodzi to bohaterowi dokumentu. Kilkakrotnie podkreślał w wywiadach, że nie chciał go ośmieszyć – jednak ludzie na salach kinowych reagowali śmiechem na słowa fanatyka przekonanego o słuszności swojej racji. Kieślowskiego to złościło – to nie miał być satyryczny, chociaż rzeczywistość zahaczała o smieszność.



NIE WIEM (1977; tyt. rob. "Żyć czy spać"). Były dyrektor zakładów skórzanych "Renifer" na Dolnym Śląsku opowiada o kulisach swojej pracy, o zakłamaniu, aferach, łapówkach, zawiści. Jest to rodzaj spowiedzi człowieka, który wierząc w system jednocześnie starał się go oczyścić z ludzi jawnie nieuczciwych. Przegrał jednak starcie z mafijno-partyjną rzeczywistością. Niestety nie wiedział, że w te kradzieże i w te wszystkie transakcje i pijatyki byli zaangażowani ludzie z województwa, czyli dużo wyżej - z milicji wojewódzkiej, z komitetu wojewódzkiego. Nie wiedział o tym; wykończyli go zupełnie - psychicznie i zawodowo.(...)W 1980 roku mafia, która go niszczyła, wcale nie zniknęła. Robiło się tylko pozornie różne ruchy, które sugerowały, że jest większa wolność niż była naprawdę. Naprawdę nic się nie zmieniło. – komentował film Kieślowski. Z tych powodów pierwszy raz dokument pokazano publicznie dopiero w 1981 roku..

SIEDEM KOBIET W RÓŻNYM WIEKU. (1978) Portretując siedem tancerek baletowych od dziewczynki do dojrzałej kobiety, która karierę pozostawiła już dawno za sobą Kieślowski pokazuje przemijanie czasu i marzeń. Bohaterki dobrano tak, aby ich podobieństwo stwarzało złudzenie przemijania czasu.


DWORZEC. (1980) Warszawski Dworzec Centralny jako symbol Polski gierkowskiej. Zderzenie propagandowego wizerunku dworca z realiami z życia pasażerów, oczekujących i pracowników.

Spędziliśmy na tym dworcu z dziesięć nocy starając się sfotografować "pogubionych" ludzi. Metafora podglądania to był pomysł, który chyba później przyszedł nam do głowy. Nie pamiętam, czy to było w scenariuszu. Tylko pomyśleliśmy, że materiał dramaturgiczny w tym filmie jest szalenie wątły. Ten film się właściwie nie rozwija, bo nie ma jak się rozwijać, i wobec tego wsadziliśmy tam faceta-obserwatora, czyli kogoś, kto niby wszystko o tych ludziach wie. Nic nie wie tak naprawdę, ale wydaje mu się, że coś wie. Film nie był o nim. Przy okazji tego filmu zrozumiałem, że zupełnie przez przypadek jestem w miejscu, w którym nie chcę się wcale znajdować. Zdjęcia na tym dworcu robiliśmy nocami. Między innymi próbowaliśmy zaobserwować taką pół ukrytą kamerą - nie kompletnie ukrytą, zasłanialiśmy ją tylko troszkę plecami lub stawialiśmy daleko z długim obiektywem - zabawne reakcje ludzi na automatycznie zamykane skrytki bagażowe, które wtedy w Warszawie były zupełną nowością. Nikt tego nie umiał obsługiwać. Tam była taka obszerna instrukcja, że trzeba wrzucić pieniążek, przekręcić, znaleźć szyfr i tak dalej. Ludzie, zwłaszcza ci z prowincji, nie bardzo się orientowali, jak się do tego zabrać. Kompletnie nie rozumieli, co z tym fantem zrobić. Patrzyliśmy, jak ci ludzie wobec tych skrytek się zachowują. I parę zabawnych portretów nam się udało nakręcić.
K.K.




GADAJĄCE GŁOWY. (1980) Jeden z najbardziej przejmujących i najbardziej metafizycznych dokumentów Kieślowskiego. Stanowi przegląd ludzi i czasów. Postacie przewijają się, mówiąc dwa, może trzy zdania. Odpowiadając na dwa abstrakcyjne pytania: kim jesteś? co jest dla ciebie najważniejsze? Gadające głowy pokazują nam pełen przekrój poglądów, marzeń, postaw. Absolutnie fenomenalna ostatnia scena, gdy stuletnia staruszka zdradza swoje marzenie, że chciałaby…





W natłoku spraw które Kieślowski porusza zawsze nadrzędną wartością jest człowiek i jego życie. Może to trywialny banał, ale sam reżyser często powtarzał, że świat należy zmieniać, a żeby go zmienić – należy pokazać jaki jest naprawdę. Ciekawe, że z biegiem czasu materiały Kieślowskiego nie tracą siły przekazu. Wciąż dotykają wrażliwych miejsc w naszej świadomości – chociaż i polityka jest inna, i wolność, i dobrobyt…

Na koniec kilka słów o samym Kieślowskim. A właściwie cytat-żart, który jemu samemu z pewnością przypadłby bardzo do gustu:

W katowickiej szkole filmowej imienia Krzysztofa Kieślowskiego na honorowym miejscu wisi duża płaskorzeźba patrona szkoły z papierosem w zębach. Obok napis „Palenie zabronione”
**


Czytaj więcej...