czwartek, 4 lutego 2010

Ricardo Orizio - Zaginione białe plemiona

„Ale i my wszyscy, pod pozorami normalności, należymy do jakiegoś zaginionego plemienia. […] Biali, którzy żyją w jamajskiej Dolinie Bananów, nie różnią się zbytnio od jamajskich emigrantów z miejskich peryferii Zachodu. I jedni, i drudzy są często przegrani. I jedni, i drudzy mają nie ten, co trzeba, kolor skóry.”
Riccardo Orizio, Zaginione Białe Plemiona.
 

Riccardo Orizio ma już na koncie nagradzaną wielokrotnie książkę Diabeł na emeryturze. Rozmowy z siedmioma dyktatorami (Poznań 2004), którą dowiódł swojego dziennikarskiego talentu i uporu, zadając pytania najgroźniejszym ludziom na świecie. Zaginione białe plemiona, opisana podtytułem: Podróż w poszukiwaniu zapomnianych mniejszości, to książka podążająca w zupełnie innym kierunku. „Ta książka różni się od wszystkiego, co kiedykolwiek napisano na ten temat…” - przyznaje Ryszard Kapuściński w przedmowie do włoskiego wydania reportażu Orizia.

Opowieść włoskiego dziennikarza i pisarza jest efektem wieloletnich podróży i badań. Szukając swoich zaginionych plemion opierał się najczęściej na dawno zapomnianych lub powtarzanych szeptem legendach i plotkach. Jadąc w odległe zakątki świata nie zawsze miał pewność, czy nie goni za złudzeniem. Czy napotka zaginione plemię, czy też rozwieje jedynie kolejny mit. Pierwszym pytaniem, jakie nasunęło mi się po przeczytaniu ostatniej strony tej niezwykłej opowieści było właśnie pytanie o mity. Ile z nich okazało się fałszywymi? O ilu plemionach Orizio nie napisał, ponieważ okazały się bajką lub nikt już o nich nie pamiętał?

Pierwsza rzecz, jaką czytelnik powinien sobie uświadomić sięgając po tę publikację, to fakt, że zawartość z pewnością go zaskoczy. Nie mamy do czynienia z książką sensacyjną ani demaskującą, chociaż każdy z tych przymiotników świetnie ją opisuje. Jest to raczej dramat wielu aktorów, z których każdy ma do opowiedzenia wyjątkową historię. Żeby ją jednak usłyszeć, trzeba było przyjąć zupełnie nowy punkt widzenia. Riccardo Orizio dostrzegł pewną prawidłowość, jeśli chodzi o „białe plemiona”. Otóż najłatwiej dostrzegają je… inni biali. Miejscowi – bez względu, czy mamy do czynienia z wyspą u wybrzeży Indii, mitycznym rajem Jamajki, afrykańskim buszem czy Haitańską dżunglą – bardzo skrupulatnie ich nie dostrzegają. Dla nich garstka białych „tutejszych” jest dodatkowym, czasem wstydliwie ukrywanym elementem krajobrazu. Mówią o nich niechętnie i z urazą. Usilnie spychają na margines znaczenia.

Może właśnie dlatego Tony, potomek niemieckich osadników na Jamajce opowiada, że pierwszy raz uświadomił sobie odmienność własnej białej karnacji, od ciemnej skóry innych mieszkańców Jamajki w odległym, Europejskim uniwersytecie w Saarbrucken. Ponieważ tam był kolejnym białym w opozycji do czarnych przyjezdnych. z założenia Europejczycy potraktowali go jak jednego ze swoich. A przecież jedyne co łączyło niemieckich studentów z Tonym, rastafarianinem, potomkiem białych niewolników na Jamajce, było odziedziczone po przodkach nazwisko i pigment skóry.

Po drugie Orizio nie zajmuje się w ogóle kolonializmem, chociaż wiele stron jego reportażu poświęcone zostało dziejom kolonistów. Historia obchodzi go o tyle, o ile jest w stanie odmalować osobowość rozmówców. Dzieje mniejszości Burgów na Sri Lance służą tylko pokazaniu, jak łatwo całą społeczność najpierw uczynić niezbędną, a potem zepchnąć w niebyt. Potomkowie holenderskich osadników i syngaleskich tubylców nadal są bardziej białymi niż rodowitymi Cejlończykami. Ich kolor skóry, tradycje i poczucie odrębności zaczerpnięte od Europejskich elit kolonialnych przekreśliły fakt, że przez niemal dwa stulecia pracowali ciężko dla dobra swojej ojczyzny. Zresztą sami Burgowie na pytanie jakiej są narodowości odpowiadali czasem „Bóg jeden wie […]” – nie czuli się ani Holendrami, których przybyciu do Indii zawdzięczają swoje istnienie, ani Anglikami, pod których panowaniem urośli w potęgę, ani Cejlończykami. Dopiero pojedyncze ludzkie historie rzucają światło na ich tożsamość – są tacy, jakimi siebie widzą. Nikim więcej.

Po trzecie instynkt reporterski zawiódł Orizia w rejony raczej przez historyków ze wstydem unikane: we współczesne pozostałości kolonializmu, spadek po minionych czasach. Zaginione plemiona to najczęściej efekt mieszanych małżeństw kolonialistów z miejscowymi. Ich potomkowie stali się jednak pozbawionym narodowości balastem. Ale są to także potomkowie grup, które świadomie wybrały miejsce swojego wygnania, odrzucone lub porzucone przez własną społeczność. Orizio prześledził uważnie drogę, jaką skandynawsko-brytyjscy Basterowie w Afryce i amerykańscy Confederados w Brazylii stali się integralną częścią swojej nowej ojczyzny. Pozwolił im własnymi słowami przekazać kombinację głębokiego patriotyzmu i poczucia plemiennej odrębności. Połączenie tych dwóch czynników sprawia, że zaginione białe plemiona nie potrafią do końca stać się Afrykańczykami czy Brazylijczykami. Z uporem próbują więc żyć w odizolowanych społecznościach, pielęgnując własne urazy i złudne nadzieje, próbując stworzyć na obcej ziemi kopię pierwszej ojczyzny.

Dla polskiego czytelnika fascynująca może się okazać wyprawa Richardo Orizio na Haiti, gdzie w odległych, dawno zapomnianych wioskach żyją potomkowie polskich legionistów. Żołnierze polscy, wysłani przez Napoleona do stłumienia powstania na Santo Domingo nigdy nie spełnili swego zadania. Odmówili pacyfikacji z walczącymi o wolność niewolnikami. Zaakceptowani później przez zbuntowaną, czarną ludność wyspy wtopili się w lokalny krajobraz, marząc o powrocie do ojczyzny. Chociaż minęło już kilka wieków od epoki Napoleona, marzenia te nie osłabły. Ciemnoskóre, niebieskookie plemię „Białych Murzynów Europy” wciąż wierzy, że Polacy przyślą po nich ekspedycję i troskliwie zabiorą ich do prawdziwej ojczyzny (po cóż innego polski papież przybył by na Haiti?). W podobnym stylu zagubieni w dżungli na Jamajce Niemcy wciąż wierzą w swoje królewskie pochodzenie, a Confederados w Brazylii uważają siebie za najlepszych Amerykanów na świecie.

Opowieść wysnuta przez włoskiego dokumentalistę z pewnością nie jest do końca ani historią, ani reportażem. Raczej relacją jego osobistej podróży w poszukiwaniu zaginionych białych plemion. Czytelnik ma wrażenie, że autor po prostu zapisał po kolei każdy moment wyprawy i każde zasłyszane słowo. Dodane gdzieniegdzie fragmenty dokumentów historycznych są jedynie tłem lub wyjaśnieniem ludzkich losów. W tej książce historia mówi sama za siebie.

A w efekcie czytelnika nachodzi nieodparta chęć rozejrzenia się po ulicy w poszukiwaniu naszych własnych zaginionych mniejszości. W głębi duszy obawiamy się też odrobinę, że my sami należymy do takiego plemienia. Może czas zacząć spisywać własne opowieści.

Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2009.

Tekst dostępny na MojeOpinie.pl

Brak komentarzy: