sobota, 14 listopada 2009

Patrzenie cykliczne

Pamięć ludzka jest specyficzną konstrukcją – całe życie układa mijające obrazki w jeden logiczny ciąg. To zupełnie jak w fotografii. Szczególnie jeśli zaczyna się ją praktykować nie jako zawód, ale jako narzędzie wspomagające ludzką pamięć. O tym aspekcie warsztatu fotografa opowiadała na ostatnim spotkaniu w Muzeum Narodowym Anna Beata Bohdziewicz. O myśleniu serią obrazów.

W tym tygodniu spotkanie z fotografką (która zdecydowanie odcina się od słowa fotografik) nosiło przewrotny tytuł Bez warsztatu. Dlaczego przewrotny? Warsztat fotografa z reguły kojarzony jest z techniczną, skomplikowaną i pełną pułapek stroną zawodu. Oto mamy ciemnię – cyfrową, lub taką bardziej tradycyjną (najczęściej w łazience); a miejsce to wypełnione jest regułami i technikami obróbki, których można nauczyć się z różnych poważnych książek. Tymczasem Anna Beata Bohdziewicz – fotografka, reporterka i kuratorka wystaw, która robieniu zdjęć poświęciła ostatnie trzydzieści lat, przez cały swój wykład starała się udowodnić, że warsztat w sensie technicznym to ostatnia rzecz jakiej fotograf potrzebuje w swojej pracy.
Co do kilku rzeczy była zgodna. Po pierwsze mamy aparat. Anna Bohdziewicz swojego pierwszego Zenita dostała od ojca, z zawodu filmowca. Bez wskazówek, rad czy instruktażu. Po prostu wzięła aparat i zaczęła próbować. Nigdy nie czytałam żadnych książek o fotografii – przyznała. Czegokolwiek się wtedy uczyła – uczyła się na własnych błędach. Pierwsze kadry powstawały metodą prób i błędów. Ale pozwoliło to odkryć, że nawet jeśli technika nie jest naszą mocną stroną, wcale nie musimy rezygnować z robienia zdjęć.
Po pierwsze – ważne czy mamy inspirację. W wypadku naszej bohaterki – były to podróże. Zmiana miejsca zawsze działa inspirująco – mówiła, pokazując swoje pierwsze fotografie z Wenecji, Paryża, Anglii… Inspiracja wyzwala natychmiast inną cechę, bardzo przydatną dla fotografa: wyczucie chwili, miejsca i kompozycji. To narzędzie sprawia, że proste chwytanie obrazów zmienia się w pewną dokumentację rzeczywistości, pewien ciąg, cykl spojrzeń. I właśnie o takich cyklach opowiadał wykład pani Bohdziewicz. Starała się na podstawie swoich fascynacji pokazać uczestnikom wykładu, że tam gdzie jest myśl przewodnia, tam i stopniowo pojawi się warsztat – zarówno techniczny, jak i artystyczny.
Pierwsza jej fascynacja była prosta i może nieco dziwna: drzwi. Fotografowanie drzwi, klamek, zamków, krat, łańcuchów może wydawać się nieco zabawne. Tego typu fotografie pojedynczo są po prostu pozbawionym znaczenia wycinkiem z rzeczywistości. Ale zestawione w serię stają się korowodem niedopowiedzianych historii. Same drzwi: bez reszty budynku, bez adresu, bez człowieka. Ile miejsca dla wyobraźni! Niejeden początkujący fotograf z pewnością dostrzegł podobne prawidłowości w swoich fotografiach. Może lubi uwieczniać psy, latarnie, zachody słońca. Warto się nad tym zatrzymać i przejrzeć fotograficzne archiwum. Może jest w tym jakiś głębszy sens. Może to początek kariery…
Pierwsze fotografie są często także pierwszą okazją do eksperymentów w ciemni - znęcania się nad jedną klatką, wywoływania jej na sto sposobów. Tą drogą fotograf odkrywa, że z jednego zdjęcia można uzyskać wiele efektów, właściwie całą wystawę. Czasem nie musi nawet wsadzać do powiększalnika negatywu. Wystarczy… suszony kwiat. Właśnie w ten sposób pani Bohdziewicz zapoczątkowała cykl „Kosmos” – serię obrazów stworzonych poprzez naświetlanie liści, suszonych kwiatów i traw. Ułożone w mozaikę tworzą one jakby serię mini-portretów. Autorka nie kryła, że kusi ją kontynuowanie tego pomysłu. Jak już coś zacznę robić, zwykle mi się rozrasta. Potem mi trudno skończyć – przyznała z rozbawieniem. Przez chwilę zastanawiała się nad podobnym cyklem, ale przy użyciu skanera. Jak widać, postęp technologiczny także bywa inspiracją. Inne nietypowe narzędzia używane przez panią fotograf to np. bibułka po czekoladzie nałożona na negatyw. W ten sposób wywoływała cykl portretów z Afganistanu. W efekcie zdjęcia stały się zamglone, jakby powstały kilkadziesiąt lat wcześniej. Ludzie, być może zupełnie współcześni, na fotografiach cofnęli się w czasie.

Jeśli jednak fotografowi znudzi się eksperymentowanie w ciemni, zawsze zostają mu inne ważne narzędzia do obróbki obrazu: nożyczki i klej. Techniką kolażową, na prośbę działacza solidarności, księdza Kazimierza Jancarza, fotografka w 1981 roku zmieniła zdjęcia peerelowskich ulic i kilka portretów figurek Chrystusa we współczesną Drogę Krzyżową. Tym samym obok sceny ukrzyżowania z przed tysiąca lat pojawili się bardzo współcześni widzowie, zatroskanie smutnym losem Zbawiciela. Jedno ze zdjęć tej serii miało się nawet ukazać w Tygodniku Powszechnym, ale nie spodobało się cenzurze. Dlaczego? Przedstawiało bowiem figurę Chrystusa zakopaną częściowo w hałdzie ziemi. Ciężki grudy zlepionego błota zbytnio się jednak kojarzyły cenzorom z grudami węgla i strajkującymi górnikami i musiało pozostać ukryte.
Zabawa technikami, przetwarzanie obrazów to jedna strona opowieści Anny Bohdziewicz o warsztacie fotograda. Drugą jest czysty reportaż, dokumentacja rzeczywistości. Fotografka zdaje się postrzegać otaczający świat właśnie w postaci obrazów – głównie utrwalonych momentów codziennego życia. Ma na koncie wiele serii: fotografie warszawskich kapliczek, fotografie procesji Bożego Ciała, nawet serię zdjęć twarzy z kolorowych bilbordów, które w latach dziewięćdziesiątych zaatakowały polskie ulice. Wszystkie te cykle uważa za otwarte i z rozbawieniem przyznaje, że mają tendencje do rozrastania się w miarę upływu czasu. Ale jej najbardziej świadomym i najobszerniejszym cyklem są zdjęcia reportażowe, które zebrane razem tworzą osobisty pamiętnik: Fotodziennik.
Cykl ten najpełniej pokazuje kolejne narzędzia warsztatu fotografa: ludzi, przestrzeń i czas. Ludzie, których trzeba dostrzec i uchwycić, sportretować. Czasem trzeba przełamać ich opór, albo zrozumieć ich historię. Fotografka sama przyznała, że ma w zwyczaju najpierw fotografować, potem pytać. Chwila jest ulotna – wyjaśnia. Nie ma czasu na pytania o pozwolenie. Anna Bohdziewicz zdjęcia reportażowe zaczęła robić w 1981 roku. Wtedy było łatwiej fotografować – przyznaje. – Ludzie nie mieli nic przeciwko. Cieszyli się, że są fotografowani. Ona sama widziała jak zmienia się otaczająca ją rzeczywistość. Wystarczyło wyjść na ulicę żeby znaleźć walkę o wolność, bunt, politykę, ludzkie dramaty i problemy. Fale strajków, protestów, różnorakie pochody w patriotyczne rocznice – Warszawa była nimi wręcz nasycona. Z tego okresu pochodzą pierwsze zdjęcia Fotodziennika, a dokładniej jego zalążki.
Po Stanie wojennym fotografka postanowiła bardziej świadomie dobierać obrazy i zamienić je w systematycznie uzupełnianą kolekcję. Żeby nie zatraciły znaczenia zaczęła fotografie podpisywać – na dużym, białym kartonie przyklejała zdjęcie i opisywała flamastrem. Przez lata zmieniała technikę przyklejania (zwykłe kleje stopniowo zniszczyły zdjęcia), papier, a nawet flamaster (na pióro, a potem komputer), ale nie zmieniła założenia. Przez dziesiątki lat opisywała fotografią rzeczywistość i wkładała ją do starannie przygotowanych pudełek. Czas zmienia znaczenie fotografii – opowiadała, pokazując wybrane zdjęcia z ponad dwudziestoletniego zbioru. - Dziś bym inaczej podpisała te zdjęcia, może inaczej je zrobiła – dodaje. Dzisiaj torba pełna papieru toaletowego ma inne znaczenie niż w czasach Polski Ludowej. Inaczej się patrzy na zdjęcia stoczniowców, Wałęsę przy okrągłym stole. Tymczasem komentarze autorki są ironiczne lub złośliwe, czasem smutne, czasem bardzo emocjonalne i osobiste. Stanowią jednak integralną część zdjęć.
Ta część wykładu pozwalała zastanowić się nad pytaniem, po co w ogóle robić zdjęcia. Czy ten wybrany kawałek rzeczywistości za dwadzieścia lat będzie miał jakieś znaczenie? Może właśnie cykle zdjęć są odpowiedzią na te pytania. Ukazują w jaki sposób zmienia się świat, fotograf i sama fotografia. Niektóre sceny z Fotodziennika są bardzo osobiste – ludzie w kolejce, wigilijny karp, widok z okna. Niektóre dotyczą historii – upadających pomników, pochodów, starć z policją, polityki. Jeszcze inne są czystą codziennością – sklepową ladą, okienkiem na poczcie, spacerem w parku.
Głównym narzędziem warsztatu fotografa jest jego głowa – podsumowała zgrabnie organizatorka wykładu, dziękując prowadzącej za poświęcony czas. Ale nie tylko głowa rozumiana jako oko i myśl, która naciska spust migawki. Być może głównym narzędziem warsztatu fotografa jest po prostu myśl, która decyduje, co się stanie dalej z jego zdjęciem. Czy zostanie wyrzucone, a może ciekawie obrobione, lub pocięte i złożone od nowa, czy skrzętnie opisane i wsadzone do kartonu. Ale przede wszystkim – czy komuś je pokaże.

Artykuł opublikowany na portalu MojeOpinie.pl

Brak komentarzy: