wtorek, 28 grudnia 2010

Dziennikarz automatyczny

Zdjęcie z serwisu MojeOpinie.pl
Twierdzi, że nigdy nie zamierzał być reporterem. Nie ma żadnej misji, nie goni go dziennikarski pęd za sensacją. Jeździ tylko do Afryki, Środkowej Azji i na Kaukaz gdy dzieje się tam coś ważnego i pisze o tym, co zastanie. Mówi, że swoje zawodowe osiągnięcia zawdzięcza dwóm składowym: przypadkowemu szczęściu i odpowiednim wyborom. Jego jedyną umiejętnością specjalną jest świadome płynięcie z prądem po swojej własnej rzeczce.

Z Wojciechem Jagielskim rozmawia Joanna Sabak.

12 września 1960 roku, Pana urodziny. Wie pan, jakie ważne wydarzenia miały miejsce w tym dniu?
 
Wojciech Jagielski: Niespecjalnie... Nie zaprzątałem sobie nigdy tym głowy. Wiem ze szkoły, że 12 września to jest data bitwy pod Wiedniem. Natomiast dzisiaj wiem już, że sam rok 1960 to był początek afrykańskiej dekady. Wiele krajów tego kontynentu zdobyło wtedy niepodległość.

Pamięta Pan z dzieciństwa, jak się żyło w PRL-u?

Nawet nie z dzieciństwa. Byłem dorosłym człowiekiem w PRL-u. To był najlepszy czas mojego życia. Kiedy ma się kilkanaście, dwadzieścia parę lat, kiedy pierwszy raz się zakochuje, kiedy ma się marzenia i nawet się nie zastanawia, czy się spełnią, bo wie się z całą pewnością, że spełnić się po prostu muszą. To wszystko przypadło mi w najsmutniejszy czas PRL-u. Nie mam jednak żadnej kombatanckiej, martyrologicznej przeszłości do przywoływania. Byłem wtedy dość dorosły, żeby dostrzec, że nie cały naród zmagał się z ustrojem komunistycznym. Stan wojenny kojarzy mi z permanentną balangą, bo godzina policyjna powodowała, że z imprezy można było wracać albo o 22, albo nad ranem. Głównym zmartwieniem narodu pod koniec grudnia w roku 1981 było: jak zdobyć pozwolenie na przejazd na sylwestra i jak zdobyć na tą balangę alkohol. Oczywiście pewna mniejsza grupa ludzi odważnych, odpowiedzialnych i mądrych wiedziała co się dzieje, natomiast – jak to bywa z każdą grupą społeczną – większość nie była tak przenikliwa. I ja należałem do tej większej grupy.

Studiował Pan wówczas dziennikarstwo...

Studiowałem na Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Społecznych, ale nie dziennikarstwo. Ze studiów nad dziennikarstwem szybko uciekłem.

Dlaczego?

Nie widziałem sensu studiowania dziennikarstwa. Nie wiem, jak to wygląda dzisiaj, ale w tamtych czasach wykładana była głównie teoria dziennikarstwa: systemy prasowe, historia prasy. ... A po co Pani historia prasy? Zamierza pani o tym właśnie pisać? Żeby być dziennikarzem, trzeba się w czymś specjalizować, mieć o czym opowiadać. Choćby to była najwęższa tematyka, w której będzie się lepszym niż ci, których się sadza w roli słuchacza.
Moim zdaniem, lepiej poświęcić ten czas na studia merytoryczne. Samego zawodu można się uczyć równolegle, ale najlepszą nauką jest praca lub współpraca z jakąś redakcją. Inaczej przecież się pracuje w Gazecie Wyborczej, inaczej w portalu. Dlatego, szczerze mówiąc, nie widzę sensu studiowania dziennikarstwa. Zamiast tego obowiązkowe dla każdego dziennikarza powinny być przynajmniej ze dwa lata studiowania psychologii. bo jeżeli piszemy o ludziach, musimy ich przecież rozumieć.

Pan wybrał afrykanistykę.

Zdecydowałem się na te studia, ponieważ po stanie wojennym wprowadzono obowiązek chodzenia na wszystkie wykłady i zajęcia, sprawdzano listy obecności. Większość zajęć na wydziale dziennikarstwa była szalenie nudna i nie widziałem sensu, żeby tracić na to czas. Miałem wystarczająco dobre oceny, żeby wystąpić o indywidualny tok studiów. Trochę chyba z lenistwa, bo gdybym podjął wówczas studia regularne, przynajmniej mówiłbym w którymś z języków afrykańskich. A tak musiałem nadganiać dwa lata nauki języka hausa. To było skazane na porażkę. Natomiast indywidualny tok pozwolił mi wyrzucić te przedmioty, które uznałem za nudne i niepotrzebne. Języki odpadły, ale przynajmniej postudiowałem sobie tą afrykanistykę.

Po studiach pracował Pan w telewizji.

Tak, ale to był przypadek. Szukałem pracy i to była jedyna oferta jaką dostałem. Poszedłem spróbować, co mi szkodziło. Tam, gdzie mnie zatrudniono, świetnie płacono (w telewizji zawsze świetnie się zarabiało), ale nie miałem kompletnie nic do roboty. Pół roku współpracowałem więc przy programie „archiwum xx wieku”. Było ciekawie obserwować montaż, archiwa telewizyjne, ale bardzo szybko się przekonałem, że telewizja to jest ostatnie miejsce, w którym mógłbym pracować.

Było aż tak źle?

To jest dla mnie chore miejsce. Wyzwala w człowieku mnóstwo utajonych złych cech. Narcyzm, zawiść, wyścig szczurów. Zachłyśnięcie się pozorami, narkotyczne uzależnienie od sławy. Pamiętam jak jechałem z kolegą z pracy. Stanęliśmy na światłach i z sąsiedniego samochodu kierowca pokazywał żonie: „Zobacz, zobacz, kto tam jedzie”. Nie na mnie, oczywiście, tylko na kolegę. I dla niego to było najważniejsze osiągnięcie zawodowe: ktoś go na skrzyżowaniu rozpoznał z telewizora. Telewizja pielęgnuje ten kult sławy. A przecież to jest nic, to jest puste w środku. Bańka mydlana.
Do tego wszystkiego dochodziła cenzura, bo to były lata osiemdziesiąte. Człowiek jedno widział, drugie słyszał. Nie tylko na ekranie. Samo obserwowanie, jak to jest produkowane było obrzydliwe. Ja większość decyzji podejmuję instynktownie. W telewizji od samego początku czułem się nie na miejscu. Uciekłem do Polskiej Agencji Prasowej [PAP] i od pierwszej chwili wiedziałem, że mógłbym tam spędzić całe swoje życie. I gdyby wszystko się inaczej potoczyło, chciałbym pracować właśnie tam.

Jak Pan zaczynał w PAP-ie?

Jako stażysta. Przyszedłem i zostałem na próbę. Kazali mi przychodzić na dyżury poranne, od szóstej rano do dziesiątej. Wszystko wyglądało tak: świat został podzielony na kontynenty, które przyszeregowane zostały do wybranego dziennikarza. Rano przychodził dyżurny, zrywał taśmę z teleksu i dzielił te depesze tematycznie. Jak przychodziłem miałem już na biurku swoją stertę takich depesz. Moim zadaniem było sprawdzenie, co ważnego się w nich zdarzyło i jeśli się coś zdarzyło – zrobić po polsku depeszę na serwis Polskiej Agencji Prasowej.
Uwielbiałem tą pracę. Mógłbym to robić w nieskończoność. Było to niemal jak studia podyplomowe. W PAP-ie musiałem się zajmować wszystkim. Najpierw dostałem ta swoją Afrykę, ale na trzy miesiące. Potem Europę Zachodnią, potem Amerykę Południową, potem Azję, żebym miał orientację, co się dzieje na całym świecie. I po dwóch latach takiej pracy rzeczywiście wiedziałem. To był znakomity sposób przyuczenia do zawodu kogoś, kto chciał pracować.

Kiedy Pan pierwszy raz wyjechał jako korespondent?

Pod koniec lat osiemdziesiątych, właśnie z Polskiej Agencji Prasowej. Pierwszy wyjazd się nie udał. Miałem jechać do Mongolii, ale dzień przed wyjazdem ukradziono mi paszport. Najpierw jednak z porannego dyżuru awansowałem na dzienny. I to dosyć szybko, bo zacząłem tam pracę w grudniu 1986 roku, jako stażysta, i w ciąg dwóch, trzech lat przeszedłem do redakcji biuletynu specjalnego. W PAP-ie taki biuletyn był uważany za najbardziej prestiżowe miejsce. Wówczas tylko tam można było znaleźć całą prawdę. To było jednak wydawnictwo może nie tajne, ale wewnętrzne, off the record – tylko dla redakcji i biur. Pani, jako dziennikarka, mogła przeczytać, co napisałem o Azerbejdżanie, czy o Związku Radzieckim, ale nie mogła Pani się na to powoływać. W redakcji biuletynu zostałem wysłany do działu zajmującego się Związkiem Radzieckim. Mój szef MICHAŁ CZARNECKI wiedział, że chcę się zajmować Afryką, ale wiedział też, że Afryka zawsze będzie na marginesie. Wytłumaczył mi, że w tym dziale będę mógł obserwować, zajmować się tym, czym Kapuściński zajmował się w latach sześćdziesiątych XX wieku – dekolonizacją.
Afryka była wtedy na marginesie, nie miałbym o czym z niej pisać. A Związek Radziecki był znakomitym miejscem, żeby coś pokazać. Mając paszport służbowy, pieczątkę ab, a przede wszystkim akredytację moskiewską jeździłem po tym kraju jak tubylcy, za grosze. Kiedy chciałem mogłem jechać do Gruzji, Uzbekistanu, Tadżykistanu. Szef mnie tam wysyłał. Pewnie miał mnie też dosyć, bo musiałem być takim klasycznym małolatem, który coś się już nauczył, ale myślał już, że wszystkie rozumy pozjadał.

Jak długo Pan tak jeździł?

To były krótkie wyjazdy - tydzień, dwa tygodnie raz na trzy, cztery miesiące. Mieliśmy dwuosobową placówkę w Moskwie, z której jeździłem na Kaukaz. Za to po 1991 roku, kiedy w tamtym rejonie wszystko bardzo przyspieszyło, zacząłem więcej pisać do „Gazety Wyborczej”. Wiele zawdzięczam tu także PAP i Michałowi Czarneckiemu, bo właściwie nie powinni mi pozwalać pisać dla konkurencji. a nikt mi nie powiedział złego słowa. Co więcej, właśnie w 1991 roku, gdy w Moskwie wybuchł pucz sierpniowy, GW zadzwoniła do mnie, żebym pojechał tam jako ich korespondent. W tamtych czasach nie nosiło się paszportu w kieszeni. Mój leżał w sejfie w redakcji PAP. Poszedłem więc do pana Czarneckiego i poprosiłem o ten paszport nie wierząc, że się zgodzi. On mi na to: „Tak, oczywiście, to jest dla pana szansa”. Zamiast mnie wysłać do Moskwy jako korespondenta PAP-u, zgodził się, żebym pracował dla konkurencji.

Powiedział Pan kiedyś, że w reportaż wojenny wszedł pan łagodnie: najpierw opisywał Pan demonstracje, zamieszki, potem dopiero konflikty zbrojne.

Tak samo doszedłem do reportażu. Może to jest taka moja droga. Wcześniej mi do głowy nie przyszła taka myśl, żeby być, przepraszam za wyrażenie, korespondentem wojennym. Nie wiedziałem, że w ogóle coś takiego istnieje w przyrodzie, nigdy mi to nie imponowało. Ale im więcej jeździłem, tym mnie to bardziej wciągało.
Przyjechałem raz, poznałem kogoś. Wróciłem z numerem telefonu, adresem. Przyjechałem drugi raz, to szukałem tych, których już znałem. Jeżeli ich znajdowałem, to w nowych sytuacjach. Ktoś, kto był studentem stawał się działaczem politycznym, działacz polityczny lądował w ministerstwie, albo zostawał posłem. A za którymś razem przyjechałem i okazało się, że ci ludzie z mojej ulicy, przy której często mieszkałem, z alei Rustawelego, walczyli w południowej Osetii, najechali Abchazję. Tak powędrowałem za nimi na te wojny.

Za nimi?

Tak, za nimi. Bardzo szybko się zorientowałem, że to południe Związku Radzieckiego było najlepszym prezentem, jaki redaktor Czarnecki mógł mi podarować. Kiedy to wszystko zaczęło upadać, dzięki Czarneckiemu, byłem chyba jedynym dziennikarzem, który regularnie zajmował się południową częścią ZSRR. Polskich dziennikarzy na Kaukazie spotykałem sporadycznie. A ja tam jeździłem i jeździłem. W zasadzie powinienem był mieć mieszkanie w Tbilisi – byłoby taniej niż płacić za hotele.
Okazało się, że tam dokąd jeździłem zaczęły wybuchać wojny. Jeździłem na nie, by o nich pisać. Nie dlatego, że to były wojny tylko dlatego, że wybuchały tam, o czym chciałem pisać. To była kwestia wyboru. Mogłem zostawić dziennikarstwo i nie jeździć więcej na wojny. Ale skoro postanowiłem być dziennikarzem to dalej wyboru już nie było. Jeśli chciałem pisać o Kaukazie i Afryce, a tam wojny wybuchały, to było oczywiste, że muszę jeździć je oglądać i o nich pisać.

Tak samo nie wymyśliłem sobie, że będę reporterem. Całkowicie spełniałem się w dziennikarstwie depeszowym. W pewnej chwili napisałem coś więcej niż depeszę, ale jeszcze nie reportaż. Przymierzałem się, próbowałem i następne teksty już bardziej przypominały tekst reporterski. W końcu ten reportaż się stał moim środkiem ekspresji. Tak samo dochodziłem do pisania książki. A dziś zastanawiam się na przykład, jak bardzo niedopuszczalne jest wprowadzanie w fikcyjnego bohatera w prawdziwe tło. Jeśli pisze pani o miasteczku południowoafrykańskim, prawdziwym, z prawdziwymi ludźmi, prawdziwymi ulicami, prawdziwymi historiami i wprowadza jedną osobę nieprawdziwą, to czy cała ta historia pozostaje prawdą, czy nie? Ja się nad tym zastanawiam, może niepotrzebnie. Bo należy pisać, tak jak podpowiada instynkt. Chyba mi jest obojętne, czy mi ktoś mi powie, że to co piszę nie jest w 100% reportażem. No i co z tego? Nie zastanawiam się nad tym. Tak samo nie było jednego zdarzenia, po którym powiedziałem sobie: „w tej depeszy nie da się świata opisać. Prawdziwa prawda jest tylko w reportażu”. Może ktoś sobie do tego w ten sposób dochodził – ja nie.

Wygląda, jakby pan po prostu płynął z nurtem.

Nie do mnie należy ocena jak to wygląda. Ale odnaleźć się w nurcie, znaleźć właściwy nurt nie jest wcale proste. Trzeba wiedzieć kiedy i dokąd ten nurt nas zaniesie. Z jednej strony w tym podążaniu z prądem pobrzmiewa taka nutka wygodnictwa, konformizmu, ale gdybym taki właśnie był, wybierał to, co się opłaca, wtedy po wojnach kaukaskich, kiedy ludzie już się tym znudzili, podpędziłbym na Bałkany. Gazeta bardzo chciała mnie tam wysłać, ale ja nie pojechałem. Nie miałem pojęcia o Bałkanach, to o czym miałbym pisać? Ja mam swój własny nurt. Natomiast żeby wybrać właściwy nurt, nie dać się wyrzucić na jakieś mielizny, trzeba strasznie dużo pracować. Przygotować się, żeby wiedzieć z czym ma się do czynienia. Ja zanim wlazłem do tej swojej rzeczki, kaukaskiej, afrykańskiej, zdobyłem wiedzę. Wiedziałem co jest za następnym zakrętem. Nie dokonywałem żadnych wielkich wyborów, poza tym jednym zasadniczym: chcę być dziennikarzem. Instynktownie wiedziałem, na czym to może polegać, jak to sobie wyobrażam. Takie poważne, przyzwoite i prawdziwe.
Zawsze mnie zresztą mierzi wśród dziennikarzy takie prężenie muskułów, takie kombatanctwo. Znałem ludzi, którzy mianowali się korespondentami z Afganistanu, a wjechali do niego zaledwie na kilka metrów od granicy. Byli tam, nie można zaprzeczyć, ale czy to na tym ma polegać? Zawsze poważnie podchodziłem do dziennikarstwa i uważałem, że byłoby nieuczciwe robienie z niego hecy.

Może telewizja tak rozleniwia dziennikarzy.

Zdziwiłaby się pani, ale nie. Telewizja musi coś pokazać. Trudno jej udawać, że jest wojna, jak tej wojny nie ma. Choć widziałem też materiały telewizyjne z dorobionym podkładem dźwiękowym: dzisiaj jest cisza, ale jak pani podłoży ścieżkę dźwiękową z bombami, to jest wojna, że ho ho! Dziennikarz prasowy ma większe możliwości zełgania niż jakikolwiek inny. Ja daję pani tylko spisaną na papierze opowieść. Może pani uwierzyć, albo nie. Ludzie zwykle wierzą, bo są tak przyzwyczajeni. Kto mnie sprawdzi? Dlatego niektórzy dziennikarze pozwalają sobie na wiele.

Ma pan poczucie misji?

Nie, nigdy nie miałem. Przeraża mnie takie stwierdzenie. A stomatolog ma poczucie misji? Czy taksówkarz. To jest zawód. Ja jestem szczęściarzem, który dzięki dziennikarstwu odkrył swoją pasję: bycie świadkiem tych wszystkich wydarzeń. Podróżowanie, pisanie – jeszcze za to dostaję pieniądze. Lepiej być nie może. Ale ja bardzo pracowałem, żeby tą pasję rozpoznać, a jak już ją rozpoznałem, zrobiłem wszystko co można, żeby moja profesja dorównywała tej pasji.

Jak się pan przygotowuje do wyjazdu na reportaż?

Nigdy nie jadę na reportaż. Wyjeżdżałem, bo coś się działo i trzeba to opisać. Temat reportażowy zastawałem dopiero na miejscu. Nigdy miałem konkretnego nastawienia: że w Ugandzie napiszę reportaż o dzieciach-żołnierzach. Nie jechałem do Afganistanu zrobić portret Ahmada Szacha Massuda. Zdarzało się, że wracałem skądś i miałem dużo więcej materiału niż depeszę, ale nie wiedziałem jak to opisać. Nie miałem właściwego klucza. Na przykład reportaż z Jamajki napisałem dopiero dwa lata po powrocie.

W jednym z wywiadów powiedział Pan, że pierwszy wyjazd do Afryki związany był zabójstwem z rąk Polaka jednego z działaczy afrykańskich w RPA. Jak to wyglądało?
 
Zabójca, Janusz Waluś był emigrantem z Polski, związanym z białą prawicą. A Chris Hani (ofiara) był jednym z przywódców czarnej większości, która wciąż była w opozycji. To był koniec apartheidu. Gdyby Hani nie zginął, z pewnością stałby się bardzo prominentnym przywódcą po 1994 roku, a dzisiaj – kto wie – może nawet prezydentem.
To był mój pierwszy wyjazd do Afryki i raczej nie należał do przyjemnych. Tak się zdarzyło, że ja nigdy nie pisałem o Polsce. To był pierwszy i jedyny mój tekst, w którym bohaterem był Polak.

Jaki był ten pierwszy wyjazd?

Zostałem wysłany na inny kontynent, do kraju, którego sobie kompletnie nie wyobrażałem. Nie miałem żadnych znajomych, żadnych podpowiedzi. Na miejscu się przekonałem, że nie ma tam na przykład publicznego transportu. Przypadkiem na lotnisku w Johannesburgu spotkałem dziewczynę, która pracowała dla Polskiej Agencji Prasowej i ona zabrała mnie do siebie do domu. Splot szczęśliwych wydarzeń spowodował, że wylądowałem potem w jednej z południowoafrykańskich gazet, ponieważ GW wysłała mnie do Afryki, żebym napisał o Walusiu, a jedna lokalnych gazet afrykanerskich zdecydowała się wysłać dziennikarza do Polski, żeby napisał mniej więcej to samo. Doszło do takiej wymiany przysług i to mnie uratowało.

Czytał Pan ten „lustrzany” artykuł afrykańskiego dziennikarza?

Nie, akurat nie znam tamtego języka, ale wiem mniej więcej wiem co napisano. Moi koledzy z GW z Radomia i z Kielc pomagali pisać ten artykuł w Polsce.

Miał Pan wówczas jakieś stereotypy na temat Afryki?

Ja nie mam stereotypów. Stereotyp to dla mnie pogląd, do którego próbuje się dostosować rzeczywistość. To jest pewien sposób bezpiecznego postrzegania świata. Ja mam pewnego rodzaju oczekiwania, które jednak łatwo weryfikuję. Nie miałem więc jakichś wielkich rozczarowań. Brałem to wszystko z dobrodziejstwem inwentarza.

A może czuł się Pan zadziwiony?

Na pewno wiele razy byłem zaskakiwany. Natomiast jak już przyjeżdżam na miejsce, jestem tak całkowicie pochłonięty pracą, że te moje emocje i zdziwienia są od rzeczy. Przemieniam się tam w pewnego rodzaju automatycznego dziennikarza, który wykonuje to, co należy robić. Nie mam się tam dziwić, mam dojechać w miejsce, gdzie dzieją się ważne rzeczy. Spotkać z tym, kto ma najwięcej do powiedzenia. Potem mam to wszystko wysłuchać i jak najlepiej zrozumieć. Potem napisać, jak najlepiej, wysłać jak najszybciej i dzień się kończy. Nie ma czasu na zdziwienia.

Często pan powtarza, że kiedy wraca pan do polski, automatycznie staje się mężem, ojcem, zostawia za sobą ten dziennikarski bagaż. Czyli ten reporter nigdy nie wraca z wojny?

Pewnie tak, może ma pani rację. Ale ja mówię tylko o sobie. Ja tak mam, że występuję w dwóch postaciach. Ja jako ja i ja jako ten automat-dziennikarz, który ze mnie wychodzi, kiedy wyjeżdżam do pracy. Kiedy wracam do domu, włazi we mnie i czeka. Bo piszę już jako ja.

Reporter tylko zbiera?

Tak. On jest jak zdalnie sterowany robot: jedzie, zbiera, nie popełnia błędu. Nie naraża się zbytnio. Nie zastanawia się: jestem w mieście, 40 km dalej się strzelają – jechać, czy nie jechać? Oczywiście, że jechać. Bo przecież tam się strzelają. Nie pojechałeś do miasta, pojechałeś pisać o miejscach, gdzie się strzelają. Trzeba więc wziąć samochód i tam jakoś dojechać. Tak działa ten automat: zapisuje, rejestruje i rzeczy ważne, i te mniejsze, zbiera materiał do depeszy, do reportażu. Później on to przywozi i przejmuje to ja, ten co pisze. Do tego już automatyzm nie jest potrzebny. Chociaż czasem bardzo bym chciał się zachowywać tak automatycznie, bo wtedy byłbym bardziej zdyscyplinowany i mógłbym sobie narzucić, że od dziewiątej do piętnastej piszę książkę, od piętnastej do siedemnastej się zajmuję dziennikarstwem, a potem niczym się już nie zajmuję, tylko tym, co najważniejsze, czyli rodziną. Nie mam niestety tego automatyzmu. Muszę chyba nad tym popracować.

Jak pan przetwarza ten materiał? Opowiada o nim czy raczej w sobie analizuje?

Mam go w sobie. Mam też archiwum. Mnóstwo notatek: z wypraw, artykułów, wywiadów, książek. Zbieram to wszystko. Jak ktoś opisuje zachód słońca – dla mnie to jest informacja, jak ktoś już to zrobił, ale także inspiracja. Drobne informacje, nazwy ulic, osoby, wszystko. Teraz na przykład piszę książkę o RPA i mam nazwę farmy, gdzie mieszka mój bohater. I ta farma nosi dwie nazwy. Nie potrafię znaleźć, która jest prawdziwa. Może obie, może jedna jest skrótem drugiej. Muszę to sprawdzić.
Natomiast opowieść mam w sobie albo jej szukam. Zawsze wracając z wyjazdu, po którym mam poczucie, że mogę coś napisać, mam kilka punktów. I szukam między nimi połączeń, klucza. Jak już znajdę te połączenia, to zaczynam pisać. Szukam w notatkach z wyjazdu, z przed wyjazdu, dodaję szczegóły i tak się to lepi. Najważniejszy jest jednak klucz. Zawsze szukam czegoś, co sprawiłoby, że moja opowieść o jakimś zdarzeniu czy człowieku nie będzie tylko tym, chciałbym żeby to było coś więcej, pewnego rodzaju alegoria. Tylko wtedy czytelnik, w kraju, czy poza nim, zidentyfikuje się z moim Afgańczykiem, jeśli dostrzeże w nim choć odrobinę siebie samego.

Dlaczego to właśnie ta osobista wizja jest tak ważna? Powiedział Pan kiedyś, że obiektywizm nie istnieje...

Bo nie istnieje. Spoglądamy na to samo, a mimo to pani widzi jedno, ja widzę drugie. Pani teraz jest zimno, mnie ciepło, a siedzimy w tym samym miejscu, w tej samej chwili.
Jeżeli ja jadę na wojnę do Tbilisi, podejmuję decyzję, że dzisiaj idę do alei Rustawelego, podejmuję wtedy moją subiektywną decyzję, że opisuję tę wojnę z alei Rustawelego. A czemu nie z placu republiki? Ja pani to opowiadam: co zrozumiałem, co zobaczyłem, co na mnie zrobiło wrażenie, którym się teraz z panią dzielę. Nawet jeśli staram się wyłączyć subiektywne oceny, to wciąż ja opowiadam. Ja, ja, ja, ja! Nawet w tej idealnej sytuacji telewizji na żywo, decyzja gdzie są ustawione kamery, ich kąt patrzenia są subiektywne. Nie ma obiektywizmu.

Ma Pan na kącie wiele niebezpiecznych sytuacji. Czuje się Pan czasem nietykalny?

Wręcz przeciwnie – jestem malutki i pokorny. Uważam, że jeśli gdzieś się toczy wojna a ja przyjeżdżam popatrzeć, porozmawiać, to jestem tym ludziom winien przynajmniej pokorę i szacunek, bo oni zostaną z tym bałaganem, a ja sobie wrócę. a w Polsce? Nigdy sobie nie pomyślałem o sobie, że jestem ta czwarta władza. Nigdy nie czułem się nietykalny, w żaden sposób.

Wiele razy mówił pan, że ma życiowe szczęście. Często liczy pan na farta?


Nie liczę tylko go wyglądam, a sztuką jest go dostrzec i nie zmarnować. I w tym chyba jestem dobry, choć wymaga to katorżniczego wysiłku. Fakt, życie zawdzięcza się zwykle przypadkowi. To są mity, że jakiś wyrafinowany, dzielny korespondent wojenny wie zawsze najlepiej co zrobić, jak się zachować gdy strzelają. Tacy dziennikarze często przypisują sobie cechy podpatrzone w kiepskich filmach fabularnych. I ci dziennikarze też tak o sobie opowiadają: „wybuchła bomba, ale ja wiedziałem, że to pułapka i za chwilę wybuchnie druga i dopiero wtedy podchodziłem”. Proszę w takie bzdety nie wierzyć. Wszystkim rządzi zrządzenie losu.

Czyli trzeba mieć więcej pokory niż szczęścia?


Jak się gdzieś wybieram, zabieram oczywiście ze sobą tą zebraną przez 25 lat wiedzę i doświadczenie. Słyszałem już zbyt wiele strzałów, żeby móc rozpoznać, kiedy blisko mnie latają kule. Żeby nie wpadać w panikę, żeby rozpoznać, że to nie kamień czy osa, ale ktoś do mnie strzela. To jest ważna wiedza. Potrafię w takich chwilach panować nad strachem – nie dlatego, że jestem taki dzielny, tylko dlatego, że jestem tym automatem.

To jest nawyk?

Nie. Mam ten automatyzm w sobie. Nawet pierwszy raz, gdy znalazłem się w środku strzelaniny zachowywałem się jak automat. Nie miałem wcześniej podobnych doświadczeń, nie miałem pojęcia co się wtedy robi. Jedynym racjonalnym zachowaniem było robić to co inni. Wtedy, a było to w Duszanbe wiosną 1992 r., wszyscy przykucnęli. A to nie ratowało przed niczym, bo przede mną ktoś kucnął i dostał rykoszetem, zmarł. Później już wiedziałem, że przykucnąć jest dobrze, ale latają rykoszety i dobrze jest też mieć się za czym schować. Mniej więcej wiem już w jaki sposób dobrze się ukryć, ale i tak zawsze jest kwestią fartu lub jego braku. Wystarczy zagapić się, pojechać za daleko, wychylić w złym momencie. Nie da się tego przewidzieć. W 1994 roku w południowej Afryce, siedzimy pod murem na stacji benzynowej, trwa strzelanina. Wiemy, że strzelają stamtąd. Więc, jeśli się nikt nie wychyla, nikt nie dostanie. I nagle strzał z tyłu – żołnierz spanikował. Trafił rykoszetem jednego z fotoreporterów i zabił go na miejscu. Jak ten fotoreporter miał tego uniknąć? Miał po prostu strasznego pecha. Jedyne co możemy zrobić, to zdecydować: jadę czy nie jadę. A jeśli nie jadę, to przestaję być dziennikarzem. Dziennikarstwo nie oznacza oczywiście jeżdżenia tylko na wojny. Dziennikarstwo oznacza dla mnie jednak, zajmowanie się z całą powagą tym, co wybrało się sobie za temat do opowiadania i czym pozwolono się zajmować. Gdybym się zajmował piłką nożną, to bym pewnie nie wychodził z boiska. Chciałbym trenować z tymi zawodnikami, żeby ich jak najlepiej poznać. Gdybym się zajmował korupcją, to bym siedział w sądach. A zajmuję się Azją i Afryką, w związku z tym staram się być tam, gdzie się coś dzieje i być tego naocznym, świadkiem.

Ma Pan jakieś granice przemocy, dramatu w swoim dziennikarskim opisywaniu świata?

Tylko przyzwoitość. Nie wolno też ranić innych. Jeżeli moja opowieść miałaby zranić, narazić na niebezpieczeństwo chociaż jednego z moich bohaterów, to mi nie wolno tego zrobić. Dlatego ja nie mógłbym być dobrym dziennikarzem śledczym, pisać o korupcji. Nie mógłbym spać, bo bym się zastanawiał, czy go nie skrzywdziłem. Czy on naprawdę jest takim sk**em, jak ludzie o nim mówią? Często mi mówiono, że ja w swoich bohaterach zawsze szukam czegoś ludzkiego. Zastanawiam się: jest jakiś łajdak, robi łajdackie rzeczy, zbrodniarz. Ale dlaczego on to robi? Co mu się stało w życiu, że taki jest? Szukam tego. I zwykle coś znajduję. Milion rzeczy może być powodem. Nigdy nie jest tak, że ktoś jest zły, bo taki się urodził.

W fotoreportażu często dyskutuje się o granicy w pokazywaniu przemocy. Wielu fotografów mówi, że nie wszystko mogliby sfotografować, nie wszystko dać do gazety.

Wie Pani, wszystko, artykuł, fotografia, film – wszystko musi mieć uzasadnienie. Jeżeli pokazanie trupa ma tylko wstrząsnąć czytelnikiem, przykuć jego uwagę, jest to łajdactwo. Natomiast jeżeli to zdjęcie trupa ma pokazać coś więcej: te straszne rzeczy, które się na świecie dzieją, koszmar wojny – to jest jakieś uzasadnienie. Chociaż nie mogę generalizować, bo każdy przypadek jest inny.
Ja osobiście jestem przeciwnikiem epatowania koszmarem. Uważam, że z warsztatowego punktu widzenia nie powinno się robić niczego dosłownie. Jeżeli w piątym akapicie opiszę, jak pięciu żołnierzy gwałci kobietę, a mój artykuł będzie miał piętnaście, to ryzykuję, że Pani do następnego akapitu już nie dotrze, powie: „Nie, tego już nie mogę czytać”. A ja wolę, żeby przeczytała Pani moją puentę, bo ona jest najważniejsza. Moim celem w pisaniu jest nie precyzja i dokładność opisu. Chcę, żeby ten obraz powstał w Pani głowie, Pani wyobraźni. Żeby Pani sama w sobie ten koszmar zobaczyła.

Pamięta Pan czasy kiedy komputerów i komórek jeszcze nie było. Co się zmieniło w dziennikarstwie od tamtych czasów?

Mnóstwo...! Rewolucja się zdarzyła. Dostęp do informacji i rozwój komunikacji jest nieprawdopodobny. Dobre rzeczy się zdarzyły i złe. Dostęp do informacji może być problemem, bo wyzwala lenistwo. Często to porównuję w ten sposób: przed epoką komputerów i telefonów nie zastałaby Pani w redakcji dziennikarza w ciągu dnia. Oni biegali po mieście, żeby się od kogoś czegoś dowiedzieć. A dowiadywali się rozmawiając. Dzisiaj natomiast nie muszą wychodzić, bo każdy kto ma, albo wyobraża sobie że ma coś do powiedzenia, prowadzi bloga. Ale przecież każdy blog jest autokreacją. W rozmowie może mnie Pani zapytać, skontrować, nie zgodzić się. Na blogu przeczyta Pani tylko to, co chciałem powiedzieć, moją autokreację. I dziennikarzom często to wystarcza. Wkroczyliśmy bez obaw i bezkrytycznie w taki wirtualny bardziej świat niż rzeczywisty. Mnie osobiście to przeszkadza.

Takie dziennikarstwo jakby leniwe?

Ono właśnie takie leniwe jest. W zasadzie zabija też potrzebę tego dziennikarstwa, które ja uprawiam. Po co mam jechać do Kabulu na wybory, skoro mogę je zobaczyć transmitowane na żywo w telewizji, a nawet jeżeli nie, to mam twittery, facebooki, i inne cudowne wynalazki. W dwie godziny będę miał więcej informacji, niż gdybym miał jechać. Tylko wtedy traci się wartość bycia naocznym świadkiem. To jest najważniejsze.


Jeden z polskich kapitanów morskich powiedział mi kiedyś, że gdy pewnego dnia stwierdzi, że wszystko już widział na morzu, zejdzie ze statku. Kiedy dla Pana będzie taki moment, żeby skończyć pracę?

Kiedy by mnie to przestało ciekawić. Kiedy odbierałbym ten wyjazd jako obowiązek, przykry obowiązek. Miałem taki moment przez chwilę w 2003 roku. Pojechałem do Gruzji, gdzie miały być wybory parlamentarne. Siedziałem sobie w hotelu, marna pogoda, nie za bardzo chciało mi się coś robić. Myślę sobie: zadzwonię do kogoś, ale przecież wiem co on mi powie. A może do innego? Ten też wiem co powie. Nie ruszyłem się. A miesiąc później wybuchła rewolucja róż. Gdybym wtedy nie był taki przekonany, że wszystko wiem, gdybym o coś zapytał, porozmawiał, może bym się dowiedział, że nadciąga rewolucja. Byłem jednak znudzony. Ta granica to znudzenie. Gdy przestanę czuć radość, ciekawość, wtedy to rzucę.

Powiedział Pan kiedyś, że najbardziej Panu odpowiada kaukaskie poczucie humoru. Dlaczego?

Wszędzie ludzie mają poczucie humoru, tylko on jest bardzo różne. Zależy co komu odpowiada. Mnie akurat kaukaskie, czy ogólnie rosyjskie anegdoty bawią. Nie wiem, czy gdyby je opowiadać je po gruzińsku czy czeczeńsku byłyby tak samo zabawne, ale opowiadane w języku rosyjskim z tym kaukaskim akcentem bardzo mnie bawią, wprowadzają w taki dobry nastrój. Kojarzy mi się to z gruzińską biesiadą: ludzie siedzą i ma być przyjemnie. Bardzo to lubię. To poczucie humoru jest z pewnością inne niż Afrykanów, czy Afgańczyków. Chociaż ja nie wiem, jakie jest poczucie humoru Afgańczyków, bo trudno sobie dowcipkować, jak się nie zna języka.

Polacy mają poczucie humoru?

Łatwiej mówić o kaukaskim poczuciu humoru, bo ludzi jest tam mniej. Mniejszą grupę jest łatwiej zdefiniować, jest ona bardziej zunifikowana. Nas jest 40 milionów! Mogę powiedzieć, że tak, Polacy mają poczucie humoru, ale znam miliony osób, po których na pierwszy rzut oka widać, że nie mają. Albo ich humor mi zupełnie nie odpowiada. Taka masa jest za duża, żeby przypisywać jakieś narodowe cechy. Polacy rycerscy? Ułani? To są kalki, stereotypy. Oczywiście dla siebie wybieramy te ładne. Dla Amerykanów Polak to kiełbasa i kapuściane łby. My to odrzucamy, za to pielęgnujemy stereotyp, że jak ojczyzna wzywa to my się sprężymy. To jest fałszywe. Jedni się sprężą, inni nie. Potem się dopisuje te kalki, że cały naród walczył z komuną, z okupantem. Ktoś walczył, a ktoś, jak ja, kombinował jak zdobyć bimber na sylwestra. Ktoś walczył w powstaniu, a ktoś zajmował się szmalcownictwem i wydawał Żydów. I to Polacy, i to Polacy. Którzy prawdziwi? Nie wierzę w generalizowanie społeczeństwa, które jest tak wielkie.
Za to na pewno jesteśmy w sobie zadufani. I to widzą inni. Właśnie czytałem sondaż, w którym Litwini wypowiadali się, kogo lubią, a kogo nie. Najbardziej nie lubią właśnie Polaków. Polacy to są panowie, którzy bez powodu wynoszą się nad innych. Nie mamy żadnych powodów, żeby się wynosić, ale robimy to od pokoleń.

Bawił się Pan w wojnę, jak był Pan chłopcem?

O tak, z pewnością.

W co się bawią dzieci na wojnie?

W wojnę.

I to jest na miejscu?

Tak, jak najbardziej. Wie pani, zwykle dziennikarz, jeśli ląduje w takiej sytuacji wojennej, zadaje się bardziej z dorosłymi. Dzieci na wojnie trzyma się w domu, bo tak jest bezpieczniej. Ale jak sobie przypominam te dzieci z Czeczenii, albo z Ugandy, w ogóle z Afryki... Z pewnością grają w piłkę. Wszyscy grają. A jeśli już coś udają, to właśnie z wystruganym karabinem. Dzieci bawią się w to, co widzą. Ja bawiłem się w czterech pancernych i w Szurkowskiego [polski kolarz, wielokrotny zwycięzca wyścigu pokoju], jeździłem na rowerze. Może dzisiaj, gdy są gry komputerowe, mniej jest tego udawania, ale tam, gdzie nie ma gier, dzieci bawią się w wojnę.

Dziękuję bardzo za rozmowę.

Wojciech Jagielski – dziennikarz automatyczny, być może reporter, broń Boże nie korespondent wojenny. Od 1986 do 1991 roku z entuzjazmem pracował w Polskiej Agencji Prasowej. Od 1991 roku pisze dla „Gazety Wyborczej”. Z wyboru specjalista od Afryki, z zawodu także ekspert od Azji Środkowej i Kaukazu. Autor depesz, artykułów, reportaży i czterech książek: „Dobre miejsce do umierania” (1994), „Modlitwa o deszcz” (2002), „Wieże z kamienia” (2004) oraz „Nocni wędrowcy” (2009).

Wywiad dostępny na portalu MojeOpinie.pl

Czytaj więcej...

poniedziałek, 20 grudnia 2010

Reportaż z podróżnika



Sobota, 27 listopada 2010. Press Club Polska na Krakowskim Przedmieściu wypełniony po brzegi uczestnikami spotkania. Po lewej stronie ekran, po którym leniwie przebiegają dość przypadkowo ułożone fotografie zaproszonych gości. Po prawej kanapa, przy której ma się toczyć rozmowa. Atmosfera swobodna, żartobliwa, wręcz niepoważna. Spotkali się podróżnicy, reporterzy i fotoreporterzy.

Marcin Jamkowski, dziennikarz, fotograf i filmowiec, niegdyś redaktor działu nauki w Gazecie Wyborczej, dziś wolny strzelec, zagorzały fan podróżniczej eksploracji na ziemi i pod wodą. Jakub Mielnik, polski dziennikarz, korespondent BBC, Reutersa, niekiedy podróżnik, autor tekstów unikający fotografowania jak ognia. Joanna Lamparska, dziennikarka przeprowadzająca historyczne śledztwa dla Focusa czy Trevellera, autorka przewodników po Dolnym Śląsku, tropiąca zaginione poniemieckie skarby. Paulina Wilk od siedmiu lat pisząca dla Rzeczpospolitej, zafascynowana Indiami i historiami z indyjskich ulic. Maciej Biernacki, fotograf m.in National Geographic, Travellera, uczestnik wielu wypraw, mistrz taniego podróżowania.

Śladem uczestników spotkania, zanim przejdziemy dalej dokonajmy krótkiej analizy pojęć. Na słowo podróżnik od razu w głowie pojawia mi się obraz trapera z plecakiem na samotnym szlaku. Reporter to ten pan z notatnikiem, który zaczepia ludzi w obcych miastach i spędza długie godziny pijąc z nimi tajemnicze napoje. Fotoreporter za to musi mieć teleobiektyw i kamizelkę z wieloma kieszeniami, prawda? Błąd. Jak się okazało podróżnicy nie koniecznie muszą przemierzać pustynie, reporterzy bywają turystami, a kamizelka z kieszonkami to dla fotografa straszny obciach.

Marco Polo kłamie

Czym różni się reporter od podróżnika? Zdaniem Marcina Jamkowskiego, pisma włoskiego podróżnika doskonale pokazują te różnice. Ambitny Włoch, swego czasu ekspert od Jedwabnego Szlaku, z pewnością nie był reporterem. W jego opowieściach o obcych krajach nie zabrakło jednorożców, mitycznych królestw i – bądźmy szczerzy – uprzedzeń rasowych. Jest w nich wszystko – koloryt, kultura, polityka, legendy, religia. Brak tylko podstawowego elementu dziennikarstwa: wiarygodności. „Nie jesteśmy szermierzami prawdy” – podkreśla Jakub Mielnik. Jednak uczciwość jest jednym z elementów reportażu, zaraz obok osobistej refleksji, subiektywnej obserwacji. Chodzi o to, żeby opisywać to, co się rzeczywiście widziało lub słyszało. Jest to krytyka wszystkich tych podróżników/turystów, którzy nigdy nie wychylili głowy poza utarte szlaki agencji turystycznych czy przewodnikowe standardy. Nie oznacza to, że turysta nie może być podróżnikiem. Jeśli stara się doświadczyć otaczającego go, nowego świata, jest nim jak najbardziej. Jako przykład Joanna Lamparska przytoczyła zorganizowany pod hasłem „Smaki Meksyku” zlot dziennikarzy z całego świata. Ideą wyprawy miało być poznanie kuchni meksykańskiej w jej ojczyźnie. Wykonanie było skrajnie odmienne: grupa organizatorów „w operowych strojach”, jak to skomentowała Lamparska, ciągała dziennikarzy od jednego ekskluzywnego bankietu do drugiego. Kulminacyjnym punktem było przejście jedną z meksykańskich ulic, gdzie bezdomnych i biedaków obsługa luksusowych bankietów karmiła resztkami po zagranicznych dziennikarzach... Efekt był jeden: dziennikarze popadali w coraz większą depresję i brak apetytu, a o samym Meksyku nie dowiedzieli się zupełnie nic. Jak więc stworzyć reportaż z podróży, który ma coś do powiedzenia? „Podróżnik podróżuje z punktu A do punktu B, a dziennikarz szuka historii” – podkreśla Jakub Mielnik.

Po pierwsze: czytać

„Turysta ma takie przygody i niespodzianki, za jakie zapłacił. Podróżnik ma takie przygody i niespodzianki, na jakie zasłużył” – żartuje Maciej Biernacki. Do wyprawy trzeba się przygotować – poczytać, poszperać, popytać. Głównie żeby uniknąć kompromitacji, jak ostrzegała Joanna Lamparska. Sama zaliczyła wpadkę próbując kupić sobie w Birmie elegancką sukienkę w... sklepie dla mnichów. Szata była piękna, ale nie miała nic wspólnego z suknią w naszym rozumieniu.

Czasem zaplanować trzeba nawet temat, a potem szukać na miejscu i kombinować z tym, co się zastanie. Wtedy idealnym wyjściem jest zrobić rekonesans, wrócić i wejść do redakcji z gotowym pomysłem. Nikt nie powiedział, że nie można nam wracać na znane szlaki. W ten sposób na przykład Marcin Jamkowski stworzył swój materiał o Mieście Śmieciarzy w Kairze. Pojechał, zobaczył coś i wrócił, żeby się w temacie zagłębić. Należy do tej grupy podróżników-dziennikarzy, którzy wspinają się, nurkują, zaglądają do niedostępnych miejsc. Nie boi się wyjść swojej historii na przeciw.

Część reporterów, zwłaszcza w rejonach ogarniętych konfliktem, korzysta z pomocy tzw. fixerów, czyli lokalnych tłumaczy, dziennikarzy, którzy za pieniądze zbierają informacje, ustawiają spotkania, organizują wywiady i kontakty. Wtedy dziennikarz zbiera opowieści w barach, taksówkach czy hotelach, nie dotykając realnych wydarzeń. Przypomina to pisanie przewodników na podstawie informacji z internetu – niby to wszystko fakty, ale już przez kogoś opowiedziane, przetworzone. Reportaż oparty wyłącznie na cudzych opowieściach może być świetnym obrazem np. lokalnych poglądów czy lęków, ale nie może udawać rzetelnej relacji.

Jak zagaić autochtona?
Każdy ma swoje metody szukania bohaterów, nawiązywania z nimi kontaktu. Joanna Lamparska otwarcie przyznaje, że stara się wtargnąć swoim bohaterom do łazienki. Wiele potrafi wyczytać z kosmetyków na półeczce, lekarstw w apteczce, czy samej estetyki miejsca. Drugą jej metodą jest zadawanie osobistych pytań zupełnie nieznanym osobom. Zdarzało się jej zagaić płaczącą kobietę w pociągu słowami: „Wstrętni ci faceci. Który tak Panią urządził?” i uzyskać opowieść o niedoszłej karierze w Bollywood.

Temat można znaleźć wszędzie. Stojąc na wybrzeżu, fotografując rybaków, pytać czy mają wystarczającą ilość ryb, czy jest im gorąco, czy to co robią jest niebezpieczne. Jeśli nie ma ryb – jest temat. Bo rybacy żyją z ryb, a skoro ryb nie ma, jak mają się utrzymać? Żeby zdjęcie wyrażało bliskość, albo żeby móc przebywać długo w jednym miejscu także fotograf musi też nawiązywać więzi. Spędzić nieco czasu z portretowanymi ludźmi. Może wtedy, zupełnie przypadkiem (jak Joanna Lamparska i jej fotograf Piotr Małecki w trakcie reportażu o poszukiwaczach skarbów) może stać się świadkiem małego cudu. Na przykład takiego, w którym jeden z bohaterów reportażu, rozczarowany bezowocnym poszukiwaniem poniemieckich skarbów na Śląsku kopnął wapienną formację skalną. I o to – na oczach fotografa – kawałek wapienia odłupał się i wraz z ukrytym pod nim niemieckim pistoletem spadł na ziemię. Takie cuda wymagają jednak pewnego wysiłku... Fotograf zawsze musi się trochę nabiegać, żeby zdobyć coś nowego, nowy punkt widzenia, nowe ujęcia: w domu, w pracy, na spacerze, w autobusie.

Za to reporter siedząc w jednym miejscu, nie szukając sensacji, ale tworząc relacje z ludźmi może odkryć temat tuż za rogiem. „Ja się po prostu gapię” – twierdzi na przykład Paulina Wilk. Jej reportaże powstają w domu, kiedy już przetworzy i przyswoi doświadczenia. Nie lubi robić notatek, nie szuka wyjątkowości, stara się zrozumieć codzienność Indii. Dla niej tekst nie polega na doświadczaniu czegoś, ale na próbie zrozumienia. Twierdzi też, że kobietom w pewnych sytuacjach bywa łatwiej – łatwiej wejść do domu, łatwiej zwiedzić ukryte przestrzenie, szczególnie w kulturze orientalnej. Jej metoda to pozwolić się nakarmić. Zaofiarowanie posiłku jest jedną z oznak zaufania, a sam sposób podania czy zachowanie pani domu może stać się świetną historią.

Sprzętologia

Zdaniem Macieja Jeziorak, fotografa z Napo Images najbardziej przydatną rzeczą w podróży jest sznurek. Można nim coś związać, powiesić na nim pranie, używać jako paska... Tysiąc i jedno zastosowanie. Każdy podróżnik ma taki swój niezbędnik. Dla Macieja Biernackiego to będzie statyw i koszula. Statyw – ponieważ fotograf wygląda z nim profesjonalnie (a nie jak turysta), prawie jak z telewizji. Trudniej go wtedy skądś wyrzucić, albo zabrać aparat. Wartości obronne statywu też należy doceniać. Koszula? Zdaniem Biernackiego – w t-shircie wygląda się zbyt luzacko, turystycznie, a przysłowiowa kamizelka z kieszonkami lepsza jest dla wędkarzy, bo fotograf wygląda w niej żenująco. Poza tym kamizelka grzeje. Koszula za to wygląda wystarczająco oficjalnie, ale nie zbyt sztywno. Oczywiście prawdziwa koszula z kołnierzykiem i guzikami. Marcin Jamkowski nie przepada za to za statywami, ale lubi mieć pod ręką ulubiony aparat. Taki, który najlepiej zna i potrafi najszybciej ustawić. Lubi także być traktowany niepoważnie i niewidocznie, dlatego stara się nie rzucać się w oczy.

Dziennikarze nieco mniej uzależnieni są od sprzętu, bardziej od możliwości kontaktu ze światem. Zdaniem Jakuba Mielnika wszystkie niezbędne rzeczy zawsze można kupić na miejscu. Nic nie zastąpi jednak pamięci i notatnika. Zdarzyło mu się parę razu zawieść na super odpornym komputerze ze specjalną, wielką baterią i innymi bajerami. Najprościej w świecie programiści zapomnieli zainstalować właściwych sterowników. Notatnik jest częstym atrybutem reportera, chociaż ich rozmówcy nauczyli się już oczekiwać dyktafonu. Nie za wielu podróżujących reporterów naprawdę go używa. Dyktafon czyni rozmowę mniej osobistą.

Cenną rzeczą może się okazać długopis. „W Kenii długopis jest droższy od pieniędzy. Trzeba mieć z 50, bo każde dziecko chce go dostać” – śmieje się Paulina Wilk. Podkreśla, że jak długo się da, dziennikarz powinien omijać oficjalne drogi budowania historii. W niektórych rejonach „dziennikarz” automatycznie równa się „szpieg”, trudno mu swobodnie poruszać się po kraju z lokalną policją na karku. Jak długo się da należy podróżować „zwyczajnie”, bez drogiego sprzętu, zdając się na długopis i własną pamięć.

Z pamiętnika początkującego dziennikarza

Mamy już reportaż i chcemy go opublikować. Jak? Gdzie? Większość gazet ma sprecyzowaną wizję świata: Zachód to Waszyngton, Wschód – Moskwa, Południe – Rzym, a Północ? Północ dla Polaków niemal nie istnienie. Coraz mniej interesują nas historie ze świata, coraz bardziej ograniczamy się do własnego podwórka. Niech pani napisze o Gambii”- przedrzeźnia Joanna Lamparska wyimaginowanego redaktora. „O czym to może być?” – podejmuję grę Marcin Jamkowski. „Może o problemach żywieniowych w Gambii?” grają dalej. „Nie mam czasu” – odpowiada udawany redaktor. „Może o pięknych plażach” – kontynuuje dziennikarka. „Świetnie. Na kiedy pani napisze?” – pada odpowiedź. Zdaniem Joanny Lamparskiej redaktor zwykle nie wie czego chce lub nie ma pojęcia o temacie. Zamówiono u niej kiedyś reportaż o dużym Fiacie, który przez trzy miesiące przygotowywała. Na trzy dni przed terminem redaktorka napisała beztroskiego maila: „Jak tam nasz maluszek?”. W trzy dni powstał nowy materiał, ale i tak wielka praca przepadła.

Jak więc obronić temat? Większość dziennikarzy-freelancerów przyznaje, że aby podróżować, trzeba mieć inne źródło dochodów, drugi zawód lub etat. Fotograf dorabia zdjęciami komercyjnymi lub sprzedając swoje zdjęcia jako fotografie artystyczne, na przykład turystom podróżującym do rejonu, w którym taki fotograf pracował. Zdaniem Macieja Biernackiego, bywa to całkiem opłacalny biznes. „Prasa jest teraz biedna” – przyznaje Marcin Jamkowski. Czasy, kiedy redakcja proponowała budżet i wysyłała dziennikarza w delegację na materiał dawno minęły. Dziś trzeba się o materiał samemu wystarać i umiejętnie go sprzedać. Z jednego wyjazdu można jednak wycisnąć więcej niż jeden materiał. Jeśli dobrze to rozegramy, wyjazd może się jeszcze zwrócić. Dla Pauliny Wilk ratunkiem jest dodatkowe zajęcie: recenzje muzyczne, etat dziennikarki. Uważa, że ma szczęście, bo jej reportaże z Indii znajdują „kupca”, ale gdyby nie etat, pewnie by nie podróżowała.

De facto żaden z zaproszonych gości nie ma wykształcenia reporterskiego czy dziennikarskiego. Maciej Biernacki jest z wykształcenia geografem, Marcin Jamkowski – chemikiem. Jakub Mielnik skończył historię, Paulina Wilk – politologię, a Joanna Lamparska wciąż studiuje, bynajmniej nie kierunki dziennikarskie. Można powiedzieć, że przecierali szlaki własnymi pomysłami i to samo doradzali wszystkim początkującym w zawodzie. Zgodnie z ich definicją reportażu z podróży, można stwierdzić, że reporter nigdy nie jeździ na wakacje. Z drugiej strony – na wakacjach robiłby to co lubi, czyli poznawał świat swoją własną, opatentowaną metodą. Z bliska.

Artykuł jest podsumowaniem spotkania z 27 listopada 2010 „Zbierać fotografie to zbierać świat“ (Press Club Polska); gośćmi byli fotoreporterzy i dziennikarze:; prowadzenie: Maciej Jeziorek i Ewa Meissner z Napo Images.

Recenzja festiwalu "Warszawa bez Fikcji", portal MojeOpinie.pl
Czytaj więcej...

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Łatwiej rozmawiać z katem

Każdy dzień festiwalu reportażu „Warszawa bez fikcji” kończył się debatą w warszawskiej galerii Zachęta. Także w piątek 26 listopada 2010 roku widzowie zgromadzili się w tzw. sali betonowej, żeby wysłuchać debaty, która okazała się w żadnym razie nie być debatą. Gdyby nie zaproszone jako goście autorki poruszających książek o ludzkim cierpieniu: Swietłana Aleksijewicz autorka książki „Wojna nie ma w sobie nic z kobiety”, oszczędnego w metafory obrazu kobiecego doświadczania wojny, Daša Drndic, autorka opartych na faktach powieści historyczno-dokumentalnych, oraz polska dziennikarka i autorka książki o Jedwabnem, Anna Bikont.

Prowadząca dyskusję Joanna Szczęsna starała się zadawać obszerne pytania. Na szczęście odpowiedzią było doświadczenie zapytanych. I chociaż „dyskusji” zdecydowanie brakowało tezy i dynamizmu. Trudno stwierdzić, co było tematem debaty i jaki był jej wniosek, ale sam sposób, w jaki bohaterki spotkania opowiadały o swojej pracy okazał się niezwykle interesujący...

Recenzja festiwalu "Warszawa bez Fikcji", portal MojeOpinie.pl


Czytaj więcej...

czwartek, 9 grudnia 2010

Odczarować wolontariat

Zdjęcie z portalu GazetaPraca.pl

Rok 2011 będzie Europejskim Rokiem Wolontariatu. W jego połowie prezydencję w UE przejmie Polska - kraj, w którym darmowa praca na rzecz innych nie cieszy się najlepszą opinią. Czy wolontariat to mocny punkt w CV? 


- Skupmy się na sukcesie, a nie na ideałach - usłyszała kandydatka na handlowca podczas jednej z rozmów kwalifikacyjnych, kiedy chciała opowiedzieć o szukaniu sponsorów dla organizacji pozarządowych.

Na rynku są firmy, które same prowadzą akcje woluntarystyczne, ale są też takie, w których społecznicy postrzegani są jako osoby mało przydatne. Zdarzają się sytuacje, że wolontariat jest odbierany przez pracodawcę jako porażka w szukaniu płatnej pracy albo dowód na naiwność kandydata. Najczęściej jednak ten temat na rozmowie kwalifikacyjnej zostaje po prostu przemilczany.

- W naszej kulturze, szczególnie w krajach postkomunistycznych, wolontariat niestety często kojarzy się z pracą za darmo, "frajerstwem" - uważa Agnieszka Moskwiak zajmująca się w ramach programu "Młodzież w działaniu" Wolontariatem Europejskim. - Dane wskazują, że poziom zaangażowania Polaków w wolontariat jest znacznie poniżej średniej dla Unii Europejskiej, która wynosi 23 proc. - podkreśla.

Badania przeprowadzone przez stowarzyszenie Klon/Jawor we współpracy z Millward Brown SMG/KRC pokazują, że w 2009 r. zaledwie 12,9 proc. Polaków poświęciło swój czas na rzecz innych w ramach wolontariatu. Zainteresowanie wolontariatem z roku na rok maleje.

Artykuł opublikowany w papierowym wydaniu Gazeta Praca, 9 grudnia 2010
Wersja elektorniczna: GazetaPraca.pl
Czytaj więcej...

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Wolontariat, staż czy praktyka?

Bezpłatna praca z potrzeby serca, to wolontariat. Praca za darmo lub za niższą płacę dla zdobycia doświadczenia - tak definiuje się praktyki i staż. Warto nauczyć się odróżniać jedno od drugiego, tak abyśmy sami mogli zdecydować komu poświęcamy nasz czas i naszą pracę. 


Praktyka, staż lub wolontariat na rzecz wybranej firmy lub organizacji oznacza nie tylko doświadczenie czy punkt w życiorysie. Jest to też świadome oddawanie swojego zaangażowania na rzecz wybranej organizacji. Zgodnie z polskim prawem, wolontariuszem jest osoba, która poświęca swój czas organizacji pozarządowej działającej dla publicznego dobra. A zatem żaden wolontariusz pracujący dla komercyjnej firmy w myśl polskiego prawa nie jest wolontariuszem. Nie zawsze jest też stażystą. Warto upewnić się, czym różnią się te dwa terminy, zanim poświęcimy swój czas pracując wyłącznie za uczucie satysfakcji.
Artykuł ukazała się na portalu GazetaPraca.pl
Czytaj więcej...

piątek, 3 grudnia 2010

Śmierć wydajności!

Artykuł jest podsumowaniem spotkania, które odbyło się w ramach festiwalu „Warszawa bez fikcji” 26 listopada 2010 roku:
„Teatr mediów — przesuwanie granic” (Yours Gallery) udziałem: Rafała Milacha, Łukasza Sokół, Adama Lacha, Beaty Łyżwy Sokół, Jacka Wasilewskiego; prowadzenie: Jakub Śwircz.
Po pierwsze: dlaczego fotografujemy? „Ludzie bardzo chcą, żeby rzeczywistość istniała, więc chcą ją fotografować” – kontynuował swoją myśl Wasilewski. Według jego teorii fotografujemy rzeczywistość aby skopiować, zdjąć kawałek i stworzyć dokumentację tego, co jest. Skąd wiadomo, że byliśmy na wakacjach w Egipcie – z fotografii. Kiedy jest już zdjęcie, zaczyna się proces powtarzania go na wszystkie sposoby. Ponieważ niemal każdy zakątek świata został już sfotografowany i pokazany w mediach, widz szuka w realnym świecie obrazów, które już zna. Cała turystyka opiera się na takim odtwarzaniu „widoczków”. W ten sposób rzeczywistość kurczy się w zastraszającym tempie. Turyści rzadko chcą widzieć coś innego niż znane z folderów i podróżniczych magazynów widoczki.

Pokazuje to, jak rola mediów, w tym fotografii, zmieniła się na przestrzeni lat. Kiedyś gazety były oknami na daleki świat, pokazywały nieznane światy tym, którzy nie mogli podróżować, często inspirując ich do zwiedzania tego świata. Dziś telewizja, Internet przejęły pałeczkę. Paradoksalnie, im więcej widzimy na ruchomych obrazkach, tym częściej siedzimy w miejscu, podróżując jedynie wzrokiem. Właśnie dlatego fotografia, nazwijmy to umownie, ambitna jest tak potrzebna. Przełamywanie kultu widoczków leży w rękach fotografów, którzy starają się pokazywać znaną rzeczywistość pod innym kątem. Zdaniem gości spotkania fotografia jest czymś zupełnie innym niż zdjęcie, czyli kopiowanie, zdejmowanie rzeczywistości na własny użytek.


Recenzja festiwalu "Warszawa bez FIkcji", portal MojeOpinie.pl
Czytaj więcej...

wtorek, 30 listopada 2010

Teraz wielcy i znani, a kiedyś...

Współzałożyciel i twórca marki Sony Akio Morita.
Wielu z nas wierzy, że stworzenie świetnie sprzedającego się produktu wymaga genialnego umysłu i szczegółowych planów, zanim jeszcze przystąpi się do pracy. Najpotężniejsze firmy na świecie mają do opowiedzenia zgoła odmienną historię.

Spośród największych firm wiele zaczynało jako mały tartak, domowe laboratorium albo firma przewożąca suszone ryby. Guma do żucia i Coca-Cola w zamyśle swoich twórców miały być raczej produktem przemysłowym niż hitem smakowym. Kuchenka mikrofalowa stanowiła prototyp broni, a papierosy Marlboro, zanim stały się synonimem "męskości", sprzedawane były jako wykwintne cygaretki dla pań W świecie prawdziwego biznesu radykalna zmiana perspektywy jest jednym z warunków przetrwania. Czasem okazuje się także źródłem wielkiego sukcesu.

Poszukiwanie produktu idealnego

Na początku II wojny światowej młody syn bogatego producenta sake, Akio Morita, wstąpił do japońskiej armii. Fakt ten, z pozoru nieistotny dla historii późniejszego giganta w świecie elektroniki był jednak częścią misternego planu młodego studenta fizyki, marzącego o wielkich wynalazkach. Młody Akio chciał dostać się do ekipy inżynierów wojskowych, a nawet na wojskowe studia, gdzie mógłby poznać meandry nowoczesnej techniki. Ulokowany w małym, cywilno-wojskowym laboratorium we wschodniej Japonii Morita poznał swojego przyszłego partnera biznesowego i przyjaciela - młodego cywilnego inżyniera Masaru Ibukę.

Przyjaźń ta zaowocowała kilka lat po wojnie. Ibuka był wówczas szefem Tokijskiego Laboratorium Badań Telekomunikacyjnych, małej firmy, która usiłowała stworzyć... elektryczne urządzanie do gotowania ryżu. Niestety, okazało się ono "niewypałem". Trochę lepiej poszło mu z produkcją poduszek elektrycznych oraz sprytnych urządzeń pozwalających przestroić popularne radioodbiorniki z fal średnich na fale krótkie. Ibuka marzył jednak o wielkim przełomowym produkcie, nowych technologiach. I tutaj przyszedł mu z pomocą młody Morita, który namówił swojego ojca, by zainwestował w firmę przyjaciela. W ten sposób 7 maja 1946 roku powstała Tokijska Spółka Telekomunikacyjna (Tokyo Trushin Kogyo Kabushiki Kaish) z siedzibą na drugim piętrze spalonego domu handlowego. Kapitał zakładowy stanowiła równowartość 500 dolarów, a właścicielami został tandem Ibuka-Morita.

Początkowo firma utrzymywała się ze sprzedaży części zamiennych do gramofonów. Przełomem było zamówienie z japońskiej stacji radiowej HNK, dla której TST wyprodukowała mikser dźwięku. Dostarczając go osobiście, Ibuka zobaczył coś, co zmieniło jego sposób myślenia - amerykański magnetofon taśmowy. Od pierwszej chwili wiedział, że właśnie ten produkt jego firma powinna badać i ulepszać. Ponieważ nie było możliwości, by sprowadzać taśmy z Zachodu, firma Ibuki wyprodukowała własną z celofanu, który, niestety, rwał się i rozciągał. Dlatego wkrótce celofan zamieniono na specjalny papier pokrywany powłoką z podgrzewanego (na patelni) szczawianu żelaza. Z czasem chałupniczą procedurę oczywiście ulepszono, aż do powstania pierwszej "Soni-Tape" - japońskiej taśmy magnetycznej wraz z odtwarzającym ją magnetofonem o nazwie G-type.


...

Wytwórnia papieru Nokia? Karty do gry Nintendo? Opony Motorola? Traktor Lamborghini?
Zachęcam do przeczytania, jak dziwacznymi drogami dochodzi się czasem do sukcesu. 


Cały artykuł dostępny jest  na portalu GazetaPraca.pl 

Zdjęcie: za GazetaPraca.pl 
Czytaj więcej...

poniedziałek, 29 listopada 2010

Reporter nigdy nie wraca z wojny

Artykuł jest podsumowaniem dwóch dyskusji, które odbyły się w ramach festiwalu „Warszawa bez fikcji” 25 listopada 2010 roku:
„Z Czeczenii i Afganistanu” (Instytut Reportażu — Księgarnia Wrzenie Świata) z udziałem Wojciecha Jagielskiego i Åsne Seierstad; prowadzenie: Marcin Wojciechowski;
Debata: „Reporter – świadek obojętny? / Co ty wiesz o zabijaniu?”, (Zachęta Narodowa Galeria Sztuki), z udziałem Åsne Seierstad, Petera Fröberg-Idling, Wojciecha Jagielskiego; prowadzenie: Jacek Żakowski.
„Jestem sentymentalnym robotem” – mówi o sobie Wojciech Jagielski, odpowiadając na pytanie, jak radzi sobie z emocjami swoich bohaterów. Zdaniem polskiego dziennikarza, reporter zawodowo cierpi na pewien rodzaj rozdwojenia jaźni. Na wojnę jedzie Jagielski-reporter, do domu wraca Jagielski-ojciec, mąż. „Wojna jest wyjątkiem, ekstremum w moim życiu” – opisuje Seierstad. Ona też ma rodzinę, do której wraca z prawdziwą ulgą. Wytworzyła pewien filtr rzeczywistości, który pozwala jej oddzielić pracę od domu. Reporter na wojnie nosi często kamizelkę kuloodporną na zewnątrz, ale podobny pancerz potrzebny jest też w środku. Każdy indywidualnie wyznacza granice zaangażowania.

Zdaniem Jagielskiego, każdy dziennikarz powinien do tych granic podchodzić, ale nie należy ich przekraczać. Z punktu widzenia czytelnika jest to niemal okrucieństwo. Tyle, że nikt z nas nie wykonuje zawodu, który wymaga podjęcia odpowiedzialności za naruszenie czyjejś codzienności, odpowiedzialność za wzbudzenie emocji, odpowiedzialność za narażenie bohatera na prześladowania czy nawet śmierć. Gdyby nie dziennikarska zbroja, reporter nie mógłby opowiedzieć więcej niż jednej historii, ponieważ zatonąłby w niej i zniknął.



Recenzja festiwalu "Warszawa bez Fikcji", portal MojeOpinie.pl
Czytaj więcej...

niedziela, 24 października 2010

Złe dobrego początki

Wielu z nas wierzy, że stworzenie świetnie sprzedającego się produktu wymaga genialnego umysłu i szczegółowych planów, zanim jeszcze przystąpi się do pracy. Najpotężniejsze firmy na świecie mają do opowiedzenia zgoła odmienną historię.  


Spośród największych firm wiele zaczynało jako mały tartak, domowe laboratorium albo firma przewożąca suszone ryby. Guma do żucia i Coca-Cola w zamyśle swoich twórców miały być raczej produktem przemysłowym niż hitem smakowym. Kuchenka mikrofalowa stanowiła prototyp broni, a papierosy Marlboro, zanim stały się synonimem „męskości”, sprzedawane były jako wykwintne cygaretki dla pań W świecie prawdziwego biznesu radykalna zmiana perspektywy jest jednym z warunków przetrwania. Czasem okazuje się także źródłem wielkiego sukcesu.

Artykuł zamieszczony na portalu TargiPracy.Gazeta.pl/
Autor: Joanna Sabak 

Czytaj więcej...

niedziela, 19 września 2010

O starszej pani, co nie mogła umrzeć...

Warszawa, 2005, Park Ujazdowski
Letni poranek. Autobus 118, którym jeżdżę tylko w odwiedziny do babci. Może dlatego właśnie zainteresowałam się rozmową trzech starszych pań siedzących obok mnie na dwóch parach zwróconych do siebie foteli. Zsunęłam dyskretnie słuchawki z uszu i słuchałam.
- Mój syn właśnie kupił mieszkanie. Nie wiem po co, przecież miał już jedno. No i ode mnie też miał dostać – żaliła się pani w czerwonej apaszce z niemożliwie jaskrawo umalowanymi ustami.
- Może i lepiej, będzie dla wnuków – skwitowała druga w beżowym płaszczyku i siwym koczku, skromnie obejmując wielką, kremową torebkę usadowioną na kolanach.
- A i może lepiej – zgodziła się pani z apaszką. – No i jak oni już mają te mieszkania, to ja jestem spokojna i mogę już umierać. Wszystko jest załatwione.
- A pewnie. Mój zięć właśnie dostał nową pracę i chce wziąć kredyt – przytaknęła pani z torebką. – Dziecko w drodze, dzięki Bogu są już po ślubie. Mogę spokojnie umierać, jak żyją bez grzechu.
Pokiwały głowami obie i spojrzały się na trzecią panią w granatowej sukience w skromne czerwone kwiatki. Pod czujnym okiem koleżanek pani w sukience podciągnęła rękawy granatowego sweterka i uśmiechnęła się przepraszająco. Widocznie ona nie mogła jeszcze umrzeć…


Historia o starszej pani, co nie mogła umrzeć, zasłyszana w autobusie. Słuchanie ludzi na ulicy jest czasem najlepszym źródłem mądrości.
Akurat ta jedna natchnęła mnie myślą, że starość jest w Polsce pierwszym krokiem do śmierci. Czasem mam wrażenie, że długie życie na emeryturze jest przez samych emerytów uważane za ogromny nietakt i brak wychowania. Najlepiej oddać wszystko, na co się całe życie pracowało młodszym i po cichutku odejść. O tym właśnie jest dla mnie ta historyjka...
Czytaj więcej...

wtorek, 14 września 2010

PRL ubierał się u Hoff

Za GazetaPraca.pl
Sama o sobie mówi, że nie jest projektantką, ale dyktatorem mody. "Ubranie to przecież nie bomba atomowa, można je zrobić bez doktoratu" - zbija zarzut o braku kompetencji. Zaczęła szyć, ponieważ ktoś powiedział jej, że to niewykonalne. Zaczęła pisać o ubraniach, ponieważ powiedziano jej, że nikt nie będzie tego czytał. Barbara Hoff to połączenie tupetu, szczęścia oraz idealizmu w jednej niedużej osobie. 

...O peerelowskich dygnitarzach wyraża się zawsze tak samo: bezguście. Uważa, że tępili wszystkie przejawy mody, ponieważ moda przychodziła z Zachodu. Wszystko musiało być jednakowe, porządne i "słowiańskie". - Oni nas wtedy naprawdę przerabiali (...) - autentycznie złości się w wywiadach Hoff. - Może nawet między sobą się kłócili, ale to nie zmieniało ogólnego trendu: ma być zniewolenie. I oni sobie zdawali sprawę z tego, że muzyka i moda są niebezpieczne...

Artykuł zamieszczony na portalu GazetaPraca.pl
Autor: Joanna Sabak

Czytaj więcej...

czwartek, 26 sierpnia 2010

Rzeczywistość na WSPAK

Fot. za portalem GazetaPraca.pl

Tytuł wydawanego
w Warszawie magazynu ulicznego WSPAK oddaje nie tylko jego tematykę,
ale także misję wydawcy, Fundacji Czynnej Filantropii "Satoris",
która chciałaby ofiarować ludziom dotkniętym przez przeciwności losu nie tyle smaczną rybkę,
co wędkę. Jak się okazuje jest to inicjatywa zupełnie na wspak w stosunku do polskiej rzeczywistości, a mimo to kręci się i rozwija.


Powstały w listopadzie 2008 roku WSPAK nie jest jedyną gazetą uliczną, która próbowała zaistnieć w Polsce. W Poznaniu od 2004 roku wychodzi "Gazeta Uliczna". W Warszawie kilka lat temu fundacja Hansa Kofoeda próbowała wyjść z podobną inicjatywą tworząc gazetę "Miasto". Trudności w finansowaniu i polska rzeczywistość prawna zastopowały jednak próbę w zarodku.

W Warszawie udało się dopiero Fundacji "Satoris". Pierwszy numer ukazał się w listopadzie 2008 roku i był częściowo rozdawany za darmo, w ramach reklamy. Rzeczywistość szybko zweryfikowała jednak pomysły marketingowe, gdy zabrakło pieniędzy na kolejny druk. - W życiu nie ma nic za darmo. Ja lubię mieć pieniążek o tu, na ręku - stwierdza filozoficznie jeden z kolporterów WSPAK, pan Bogusław, wymownie pukając palcem w otartą dłoń. Pan Boguś jest jednym z weteranów - sprzedaje magazyn niemal od samego początku jego istnienia, osiągając duże wyniki.

Artykuł zamieszczony na portalu GazetaPraca.pl
Autor: Joanna Sabak

Czytaj więcej...

czwartek, 5 sierpnia 2010

Imperium skręcone na zimno

Fot. za Gazet.pl

Niczym włoski mafioso osobiście zarządza rodzinnym biznesem, pieczołowicie przechowuje sekretne, rodzinne receptury 
i marzy o lodach jak na Syberii. 
Zaledwie w kilkanaście lat z małej zielonej budki (wcześniej kwiaciarni) Zbigniew Grycan dotarł na szczyt lodowego biznesu. Ze szczytu tego spadł, otrzepał się i po raz drugi stworzył zupełnie nową, rozpoznawaną w całej Polsce markę lodów. Rodzinna tradycja zobowiązuje.
Moda na zimne lodowe desery przywędrowała do nas z Azji. Już 4000 lat temu Chińczycy zajadali się przysmakiem sporządzonym z pokruszonego lodu z dodatkiem miodu i owoców. Także starożytna Europa, Arabowie czy Persowie znali przekąskę z lodu, soków owocowych i egzotycznych aromatów. Jednak europejską stolicą lodów są Włochy. Według jednej z teorii recepturę na ten przysmak przywiózł z Chin włoski podróżnik Marco Polo, ale niektórzy twierdzą, że lody we Włoszech znano już wcześniej - dzięki kontaktom ze światem arabskim. Z pięknej Italii lody trafiły do Francji, gdzie w 1686 roku arystokrata Francesco Procopio de'Coltelli otworzył pierwszą w Europie lodziarnię swojego imienia (nadal można do niej wpaść na deser). W owych czasach lody przypominały niezbyt drobno zmielone sorbety polane słodkim sosem. Dopiero pod koniec XVII wieku do lodów zaczęto dodawać jajka i śmietanę, aby uzyskać gładką i delikatną konsystencję, która dziś świadczy o jakości lodowych przysmaków.

W Polsce lody zagościły w czasach saskich. Z początku był to deser bardzo drogi i nietrwały - niewielu było stać na przechowywanie lodowych bloków. Dopiero w połowie XX wieku, po skonstruowaniu pierwszych chłodni, lody wyszły na ulice i zdobyły podniebienia Polaków. Lodziarnie pojawiały się w polskich miastach jak grzyby po deszczu. Jedną z pierwszych była otwarta w 1946 roku we Wrocławiu Lodziarnia "Miś". Prowadzili ją Józef i Weronika Grycanowie.

Całość dostępna na portalu GazetaPraca.pl

Czytaj więcej...

czwartek, 15 lipca 2010

Opiekunka do pary

Fot. z portalu gazeta.pl
Jak się do tego zabrać? Na ile muszę znać język obcy? Czy chłopak może zostać 
Au Pair? Gdzie wysyłać dokumenty? 
W dziedzinie opieki nad dzieckiem 
w zagranicznej rodzinie żadne pytanie, 
nawet pozornie głupie, nie powinno zostać bez odpowiedzi.

Wyrażenie Au Pair pochodzi z języka francuskiego. W dość swobodnym tłumaczeniu oznacza kogoś do pary, młodą osobę, która w rodzinie pełni rolę specyficznej "starszej siostry" (lub, od kilku lat, "starszego brata). Popularność tej formy zatrudnienia sięga lat 60 XX wieku, kiedy to francuskie rodziny zaczęły chętnie przyjmować do pracy młode opiekunki do dzieci z Anglii. Połączenie pracy, możliwości poznawania obcej kultury i uczęszczania na kursy językowe, szybko stało się popularną metodą na wchodzenie w dorosłość. Na tyle popularną, że w 1969 roku stworzono ogólnoeuropejskie dyrektywy regulujące pracę Au Pair...

Cały artykuł dostępny w serwisie GazetaPraca.pl

Czytaj więcej...

środa, 14 lipca 2010

Wielka walka o małe sprawy

Fot. z portalu gazeta.pl
Kilka tygodni temu z hukiem wystartowała ogólnopolska kampania "Uśmiechnięta kasjerka". Jej organizatorzy chcą uświadomić klientom dużych centrów handlowych, dlaczego pani za kasą nie zawsze lubi swoją pracę. Pojawiają się jednak pytania: "dlaczego tak?", albo "co dalej?".

Według organizatorów ponad połowa pracowników handlu narzeka na złe warunki pracy: niskie płace, wymuszanie bezpłatnych nadgodzin, ograniczanie przerw, pracę ponad siły. Robiąc zakupy warto zapytać pracownika sklepu, ile godzin siedzi na kasie i kiedy ostatni raz coś jadł. "Chciałabym mieć raz na godzinę przerwę na coś do picia" - zwierzyła mi się kasjerka w jednym ze sklepów Carrefour. "Wolną niedzielę. Nowa jestem, więc mam najgorsze zmiany " - rozmarzyła się natychmiast inna. "Dziecko ma anginę, a ja nie mogę wyjść! Dzięki Bogu za babcię" - gorączkuje się przekładająca nabiał ekspedientka. Inne uciekają w popłochu, kiedy tylko zadaję pytanie. "Uśmiechnięta kasjerka? - dziwi się pani na dziale mięsnym. - Nie ma takich. No chyba, że właśnie wychodzą z pracy".


Pełny artykuł dostępny na portalu GazetaPraca.pl
Autor: Joanna Sabak

Czytaj więcej...

wtorek, 29 czerwca 2010

Pokolenie Y – od życia chcemy więcej

fot. z portalu MobilneKobiety.pl
Tradycyjna wojna pokoleń w XXI wieku weszła w nową fazę. Młode i starsze pokolenie dzieli nie tylko rok urodzenia 
czy stosunek do rock and rolla. Wychowała nas zupełnie inna rzeczywistość polityczna, swoje trzy grosze dołożył postęp technologiczny i przekonanie naszych rodziców, że świat stoi dla nas otworem. Urodzone w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku pokolenie Y wkracza w dorosłe życie. Z hukiem.


Współczesny świat zmienia się błyskawicznie. Marcin, młody ojciec, pamięta do dziś, jak podkusiło go, żeby opowiedzieć synowi o swoim dzieciństwie. „Kiedy tata był mały, telewizja była czarno-biała i nie było komputerów” – zaczął tajemniczym głosem. Jego czteroletni syn popłakał się po pierwszym zdaniu. Świat bez komputerów? Przerażające! Za kilka lat mitem stanie się dyskietka, w zapomnienie odejdą telefony stacjonarne. Trudno przewidzieć, jak zmieni się technologia i jak zmienią się następne, korzystające z niej pokolenia.Całość dostępna na portalu MobilneKobiety.pl

Czytaj więcej...

sobota, 19 czerwca 2010

Anna Bedyńska: Im więcej wiemy, tym więcej widzimy


fot. ZDJĘCIE ROKU GPP 2005: Anna Bedyńska "Gazeta Wyborcza". Chora na białaczkę dziewczynka pociesza swoją matkę.
Idealistka, fotograf, matka. Takimi przymiotnikami mogłabym opisać fotoreporterkę Annę Bedyńską. W swoją pracę wkłada coś więcej niż codzienny wysiłek. Wizyty w szpitalu onkologicznym odchorowała ciężką grypą, w domu niepełnosprawnej umysłowo rodziny spędziła tyle czasu, że stała się niewidzialna jak mebel. Jej praca pokazuje, że można wejść z obiektywem w czyjeś życie, a jednocześnie okazać bohaterom reportażu szacunek, troskę i współczucie.
[...]

Joanna Sabak: Masz w pamięci takie zdjęcia, które mogłaś zrobić, a jednak nie zdołałaś lub nie chciałaś nacisnąć spustu migawki?
Anna Bedyńska: Zdjęcia, które pamiętam najlepiej ze wszystkich swoich zdjęć, to właśnie te niezrobione. Na przykład w szpitalu onkologicznym. Mam w głowie taki obraz: oczy matki, która siedzi przy swoim dziecku. Wbite wysoko w sufit. Oczy madonny. Ta sytuacja mnie tak onieśmieliła, była tak magiczna, że nie zrobiłam wtedy zdjęcia. Nie wiem, czy z szacunku do tej chwili, czy ze strachu, że ją zburzę. A chwila była dla mnie niemal święta.
[...]

Fragment wywiadu zamieszczonego na portalu MobilneKobiety.pl
Rozmawiała: Joanna Sabak

Czytaj więcej...

środa, 2 czerwca 2010

Od Hong Kongu do porządku na biurku: Feng Shui w pracy

Fot. z portalu gazeta.pl
W zachodnim świecie Feng Shui najczęściej kojarzy się z gazetowymi poradami "Jak szybko i bez wysiłku polepszyć swoje życie". Stawiamy na biurku gipsowego smoka, wieszamy dzwonki wietrzne, kupujemy złotą rybkę i dziwimy się, że nasze życie wcale się nie zmienia. Nic dziwnego. 
W Feng Shui chodzi przecież nie o bibeloty, ale o przestrzeń i ludzkie emocje.


Hong Kong, Singapur i Tajpej - trzy miasta, które można nazwać biznesowymi centrami regionu, od lat wykorzystują chińską sztukę aranżacji wnętrz w niemal wszystkich budowanych tam biurowcach i centrach biznesowych. Tamtejsze hotele, banki czy centra biznesowe mają swoich konsultantów, którzy nie tylko doradzają przy projekcie, czy wystroju wnętrz, ale decydują także o rozmieszczeniu i doborze pracowników. Feng Shui, chińska sztuka oswajania przestrzeni, powoli wkracza także do świata zachodniego. Z powodzeniem stosowana w prywatnych domach, do biur wkracza raczej po ciuchu. Złą sławę zawdzięcza wiedzy czerpanej z gazet. Szablonowe porady pism popularnych informują, że powinniśmy wypełnić dom czy gabinet tandetnymi podróbkami chińskich posążków i obrazków. Wystarczy jednak zamienić kilka słów z ekspertem od Feng Shui, a obawy znikają jak ręką odjąć.

Artykuł opublikowany na portalu GazetaPraca.pl
Autor: Joanna Sabak

Czytaj więcej...

piątek, 7 maja 2010

Marketing szlachecki

W języku marketingu nazywa się ich promotorami, potocznie: naganiaczami. Ich zadaniem jest przyciągnąć do restauracji odpowiedniego klienta. Takiego, który nie tylko zamówi drogą kawę, ale też zaprosi na biznesowy lunch swoich zagranicznych gości. W okolicach warszawskiego Starego Miasta znani są jako chodząca informacja turystyczna, obiekt fotograficzny i źródło wiedzy praktycznej. A wszystko to opakowane w strój sarmackiego szlachcica.

Naganiacze są zjawiskiem starym jak świat. Zawód ten wywodzi się z czasów, gdy pewnego rodzaju rozrywki dostępne były jedynie za zamkniętymi drzwiami. Już w starożytności domy publiczne, palarnie opium i innego rodzaju "szemrane lokale" dyskretnie płaciły naganiaczom za sprowadzanie klientów. Jeszcze w latach 50' ubiegłego wieku lokale oferujące tańce erotyczne musiały mieć zasłonięte okna i jak najmniej widoczny afisz. O przepływ klientów dbali niepozorni agenci, zaczepiający klientów na ulicy. Dzisiaj naganiacze, czy też, profesjonalnie mówiąc, promotorzy nie muszą ukrywać się w cieniu....


Pełny artykuł dostępny na portalu GazetaPraca.pl
Autor: Joanna Sabak

Czytaj więcej...

piątek, 23 kwietnia 2010

Zabawiają zawodowo

Prawdziwy wodzirej nie jest klaunem w przebraniu, nie organizuje wiejskiej przytupajki, nie jest poślednim zabawiaczem. Nie wyciąga królika z kapelusza, nie nawołuje ze sceny: "Wszystkie pary tańczą". Znacznie bliżej mu do funkcji animatora i aktora. Nowoczesny wodzirej nosi frak, cylinder, ma nienaganne maniery i prawdziwą charyzmę.

Według słownika wodzirej to "osoba przewodząca innym". Mówiąc w skrócie: osobnik alfa, którego dobry nastrój przekłada się na powodzenie całej imprezy. Żeby wykonywać ten zawód, trzeba mieć w sobie to "coś", element dobrej zabawy, którym można zarazić innych. Trudno nawoływać do tańca z niechęcią i bez zaangażowania. Warsztatem wodzireja są przecież emocje i osobowość. Tutaj, jak nigdzie indziej, liczą się predyspozycje.

Zdj. pochodzi z archiwum jednego z bohaterów, Zdzisława Salisa.

Pełny artykuł dostępny na portalu GazetaPraca.pl
Autor: Joanna Sabak

Czytaj więcej...

piątek, 9 kwietnia 2010

Wypuszczanie łacha na wolność

Fot. by Azja
Szafa każdej modnej dziewczyny pęka w szwach od zbędnych ciuchów. Z jednej strony, żal cokolwiek wyrzucić, z drugiej – nie ma miejsca na nic nowego. Co zrobić w takiej sytuacji? Należy wymienić łachy na inne, zgodnie z zasadą „co moje, to twoje”. I właśnie temu służą imprezy z cyklu „Uwolnij Łacha” – swobodnej cyrkulacji odzieży.

Kasia Ogonowska, Ola Monola i Teresa Skubij już po raz czwarty zorganizowały na warszawskiej Pradze swoją łachową rewolucję. „Za każdym razem bierzemy większą salę i zawsze okazuje się, że miejsca jest za mało” – skarży się Ola między jednym wydawanym biletem a drugim. Bilet sam w sobie jest łachem, a dokładnie – własnoręczną produkcją pomysłodawczyń cyklu. Tym razem była to filcowa broszka z kolorowymi tulipanami...

Pełny artykuł dostępny na portalu: MobilneKobiety.pl
Autor: Joanna Sabak 

Czytaj więcej...

Ogrzyce, kurtyzany i inne bajki

Fot. Marcin Dorociński
Według stereotypu gracze gier fabularnych to oderwani od rzeczywistości, ubrani na czarno smutni ludzie, którzy lubią udawać kogoś, kim nie są. Głównie faceci. Jak więc opisać spory odsetek pań wcielających się w role wampirów, wilkołaków, królowych czy elfów? Otóż są to kobiety. Stuprocentowe i na szpilkach.

Dobrą ilustracją stereotypów krążących na temat graczy jest norweski film pt. „Astropia”. Główna bohaterka znajduje pracę w sklepie z fantastyką i trafia do środowiska miłośników gier typu RPG. Twórcy filmu przedstawili graczy jako inny gatunek ludzi, którzy nie dość, że wcielają się w rycerzy i smoki, to jeszcze w to wszystko wierzą.

Sztuka udawaniaW Paradox-Cafe, klimatycznej knajpce w Warszawie, miłośniczki gier RPG obejrzały „Astropię” przy kuflu piwa, śmiejąc się życzliwie. One wiedzą, jak jest naprawdę – równie dobrze akcja filmu mogłaby się dziać w tym hermetycznym miejscu. Na forum knajpki co i rusz pojawiają się ogłoszenia typu „Potrzebuję sukni z trenem”, „Pożyczę trupią czaszkę”, albo „Czy ktoś ma skrzydła?”. Bywalcy tego miejsca to głównie osoby związane z systemami gier, konwentami graczy, z literaturą science fiction i fantasy, czy po prostu szukające drużyny na kolejną rozgrywkę. Tutaj też gracze idą o krok dalej, uczestnicząc w LARP-ach, czyli kostiumowej odmianie gier fabularnych....
Pełny atykuł dostępny na portalu MobilneKobiety.plAutor: Joanna Sabak

Czytaj więcej...

środa, 7 kwietnia 2010

Sekretarka Alfreda Nobla – Berta von Suttner

„Po czasowniku «kochać», czasownik «pomagać» jest najpiękniejszym czasownikiem na świecie” – pisała Berta von Suttner, pierwsza kobieta uhonorowana Pokojową Nagrodą Nobla. Była pacyfistką w czasach, kiedy wojnę powszechnie uważano za jedno z podstawowych narzędzi w polityce. Bliska przyjaciółka Alfreda Nobla, zaczynała jako jego sekretarka.
 „Alfred Nobel nie żyje. Zaznaczam tą stratę w moim pamiętniku pojedynczym zdaniem. Wieść ta – a dowiedziałam się o tym z gazet – była dla mnie przykrym zaskoczeniem. Więzi dwudziestoletniej przyjaźni zostały przerwane” (wszystkie cytaty pochodzą z książki „Memoirs of Bertha von Suttner: The Records of an Eventful Life”, Bibliofile 2008, tłumaczenie własne, przyp. red.). Tak 12 grudnia 1896 roku Berta von Suttner odnotowała w swoim pamiętniku śmierć jednego z najbardziej znanych wynalazców w historii. Była jego asystentką zaledwie przez tydzień, została przyjaciółką i powierniczką na prawie 20 lat...

Pełny artykuł dostępny na portalu MobilneKobiety.pl 
Autor: Joanna Sabak

Czytaj więcej...

poniedziałek, 15 lutego 2010

Firma z jajem, czyli słowotwórstwo biznesowe

Tak jak nie każdy rodzic trafnie dobiera imiona swoich pociech, tak nie każdy przedsiębiorca podchodzi do kwestii nazwy firmy z odpowiednią uwagą. W niektórych branżach wyróżniająca się nazwa bywa gwarantem sukcesu. Jak daleko można się posunąć w fantazyjnym nazewnictwie? Jak uniknąć pułapki śmieszności, a jednocześnie pozostać wyjątkowym?

Pełny artykułdostępny na portaluGazetaPraca.pl 
Czytaj więcej...

piątek, 5 lutego 2010

Biografia umierania Dawida Rieffa

„Najpierw głęboko zaczerpnęła powietrza, potem przez czterdzieści sekund nie oddychała. Dla tych, którzy patrzą z przejęciem na ludzką śmierć, ta straszliwa pauza nie ma końca; wreszcie po raz drugi odetchnęła. […] Stephen Nimer powiedział «Odeszła».” David Rieff, W morzu śmierci. Wspomnienie syna, Wyd. Czarne, 2009
 

„Śmierć jest nie do przyjęcia, chyba że ktoś umie zapomnieć o własnym «ja». A ona, która w życiu dokonała tak wiele, absolutnie nie była do tego zdolna” – pisał do Davida Rieff’a przyjaciel jego matki tuż po jej śmierci. We wspomnieniach Rieff’a na temat Susan Sontag takich zdań jest wiele. Opisują Sontag jako osobę do ostatka walczącą z każdą swoją chorobą, do samego końca nie pogodzoną z własną śmiertelnością. Przerażoną faktem, ze życie kiedyś musi się skończyć.

Susan Sontag jest raczej mało znana w Polsce, chociaż polska literatura była jedną z jej specjalności. Często na przykład tłumaczyła polskich poetów, a także utrzymywała, że należy do czwartego pokolenia polskich żydów osiadłych w Nowym Yorku. Jej twórczość była jednak lepiej znana w USA i zachodniej Europie.

Pozostawała zawsze kobietą aktywną, jasno wyrażającą poglądy. Taką siebie – wojującą, lewicującą żydówkę – pokazała z autoironią w filmie Zelig Woodego Allena. Znana była z ostrych opinii politycznych, w tym krytyki polityki USA, komentarzy do wojen w Wietnamie i na Bliskim Wschodzie, do terroryzmu i supremacji cywilizacji zachodniej. Była autorką powieści, krytycznych esejów na temat literatury, fotografii, teatru lub ogólnie kuluary masowej. Zajmowała się wszystkim co tylko ją zainteresowało i nie ustawała w poszukiwaniach nowej wiedzy. Osoba tak dynamiczna i pełna życia miała tylko jeden lęk: że będzie musiała umrzeć.

David Rieff właśnie ten motyw z życia matki uczynił tematem swojej książki. Przyszedł na świat, kiedy Susan była bardzo młoda. Poślubiła jego ojca, Philippa Rieff’a, gdy miała 17 lat. Rozwiodła się mając lat 25. Jako osoba biseksualna przeszła przez wiele intensywnych związków z kobietami i mężczyznami. Zawsze jednak pozostawała w bliskiej relacji z synem, dziennikarzem i komentatorem politycznym. Książka W morzu śmierci rozpoczyna się, gdy Rieff wraca z zagranicznej wyprawy i dowiaduje się przez telefon, że jego matka ma nawrót choroby (Sontag chorowała na raka od 1976 roku; w 2004 roku zabiła ją ostra odmiana białaczki, spowodowana zbyt intensywną chemią przy leczeniu poprzednich nowotworów).

Bardzo analityczne, do bólu ekshibicjonistyczne i przepełnione wewnętrznymi dialogami wyznanie mocno związanego z matką Rieff’a sprawia dwojakie wrażenie. Po pierwsze książka ta jest raczej próbą odpowiedzi na pytanie: „Czy słusznie postąpiłem? Czy jej nie zawiodłem?”, niż rzetelnym wspomnieniem umierającej matki. Rieff nie poświęca zbyt wiele miejsca biografii Sontag, chyba że uzasadnia ona w jakiś sposób jej postępowanie w okresie śmiertelnej choroby. Zadręcza za to czytelników pytaniami. Czy słusznie postąpił wspierając ją w walce z prawdą, że współczesna medycyna nie jest w stanie pokonać raka. Czy słusznie pozwalał jej wierzyć we własną niezniszczalność, w wyjątkowe szczęście, czy cokolwiek innego, co zmuszało chorą do sięgania po coraz bardziej inwazyjnych i wyniszczających terapie? „Rak = śmierć” – pisała w swoich dziennikach. A więc była świadoma stanu rzeczy. Jednak zamiast podjąć próbę pogodzenia się z własnym umieraniem, szukała własnego cudu.

„Ci, którzy ją kochali, zawiedli ją w końcu, bo żywi zawsze zawiodą umierających” – stwierdził Rieff otwarcie. Ich zdrowie i żywotność oddalało ją od przyjaciół i bliskich. Im bardziej stawało się oczywiste, że walki tej nie wygra, tym bardziej uciekała od rzeczywistości. Pozostawiając za sobą zdruzgotanych bezsilnością przyjaciół i rodzinę.

Ten motyw książki nieco nuży, może nawet irytuje. Rieff stawia wiele pytań o istotę psychicznego stanu zwanego umieraniem i niestety – często sam próbuje na nie odpowiadać, podpierając się słowami filozofów i psychologów. Mierzymy się zatem z rozważaniami intelektualisty, który boi się otwarcie zapytać dlaczego jesteśmy śmiertelni. Zamiast tego stara się zrozumieć powód nieakceptowania tego faktu przez własną matkę. Jakby sam odrobinę podzielał jej wiarę, że tym razem także się uda i na dodatek czuł się winny, że nie potrafi się przeciwstawić tym złudzeniom.

Z drugiej strony Rieff przedstawia stricte dziennikarski opis zmagań z chorobą. Pamiętnikom swojej matki, w których Susan Sontag niejednokrotnie pisze o lęku przed śmiercią, pustką, końcem wszystkiego, David Rieff przeciwstawił faktograficzny i szczegółowy obraz ostatnich miesięcy matki. Nie oszczędził niczego – idiotycznie skonstruowanych ulotek i poradników dla śmiertelnie chorych pacjentów, pretensji do bezsilnych i czasem bezdusznych lekarzy, rozpaczliwych poszukiwań w Internecie w nadziei na pojawienie się cudownego leku, stanów depresji i euforii z nimi związanych, czy histerycznej amnezji matki, która uporczywie wyrzucała z pamięci słowa lekarzy, które nie podsycały jej wiary w cud. Być może fakty te niewiele znaczą dla nas, żywych. Ale stawiając samych siebie przez chwilę w pozycji osoby odchodzącej ze świata żywych, nie sposób odmówić tej książce terapeutycznej mocy. Jakby mówiła: „Nie tylko Ty się boisz. Ten strach dosięga wszystkich. Wszyscy robią głupie rzeczy, żeby nie przyjąć do wiadomości ostatecznego wyroku”. Lekturze tej towarzyszy jednak strach. Wszyscy mamy przecież w głowach wizje godnego przyjmowania wyroków losu kreowanego przez filmy i powieści. Rieff świadomie obala romantyczną wizję ostatecznego pogodzenia się ze śmiercią wykreowaną przez popkulturę. Nie ma nic romantycznego w umieraniu – jest strach, ból, bezsilność, głupota i ucieczka w iluzje. Do samego końca wierzymy, że nam się uda.

„Miała lekką śmierć. Nie wiedziała, że umiera” – wspominała w jednym z kryminałów Joanny Chmielewskiej bohaterka śmierć matki. „Pewnie” – dodała inna bohaterka. – „Żywi jakoś wstrząs przetrzymają”. Tymi słowami w niepoważnej książce udało się zawrzeć poważną treść. O tym zapewne miała być książka Rieff’a. O pogodzeniu się z czyimś odejściem. Jak jednak pogodzić się ze śmiercią kogoś, kto sam umarł niepogodzony?

Rieff zakończył swoje wspomnienie refleksją na temat nadziei. Jednak nie mogę się oprzeć wrażeniu, że jest to nadzieja nieszczera. Jako człowiek patrzący realnie na życie, wie że śmierci nie da się uniknąć. Jedyne na co możemy mieć nadzieję, to uniknięcie umierania.

Tekst dostępny na MojeOpinie.pl

Czytaj więcej...