piątek, 27 lutego 2009

Mieszkać, ach mieszkać!


Ponieważ z natury jestem HistEryczna i każdy mój wpis prędzej czy później zbacza w tym kierunku, oczywiście naszło mnie na mały research...

I tak: 10 najdroższych domów na świecie wg. magazynu Forbes robi naprawdę duże wrażenie. Szczególnie informacja, że za nr. 1 można kupić na brytyjskim rynku 450 całkiem przyzwoitych willi. Nic tylko się dorobić i inwestować w nieruchomości z fosą i kinem domowym na 300 osób. Mamy jeszcze podgrzewaną drogę dojazdową od bramy do drzwi wejściowych. Zaraz, zaraz... Po co podgrzewać drogę?! Kryzys energetyczny, a koleś sobie chodnik wykłada grzałkami.

Idźmy dalej: Nr. 2 jest w Aspen i jest na sprzedaż. Nie umiem jeździć na nartach, więc sobie daruję. Poza tym - marne 15 sypialni i 16 łazienek (na wypadek, gdyby ktoś z zewnątrz wpadł skorzystać, a wszyscy lokatorzy już swoje zajęli).
Numer 3. należy do Donalda Trumpa, który stworzył go remontując były dom opieki. Zdolny człowiek.

Dalej już jest nie mniej ciekawie: szczyt wieżowca, 9 metrowy (na wysokość) pokój gościnny, basen ze szklanym mostem...

Ostatnio w Indiach niejaki Mukesh Ambani buduje sobie kolejny drogi domek za około (bagatela) 2 miliardy dolarów:


Każde z 27 pięter zbudowano z innych materiałów i ma zupełnie inny układ pomieszczeń. Wśród nich jest m.in. amfiteatr na 50 osób, baseny, sauny zimne i gorące, siłownia, ogrody, tarasy i inne takie gadżety. Pierwsze sześć pięter to parkingi na wszystkie rodzinne i gościnne samochody. Na dachu oczywiście lądowiska dla helikopterów. Łączna powierzchnia domu to ponad 37 tys. m2. A domek zwany “Antilla” będzie jednorodzinny, bo miliarder będzie mieszkał w nim tylko z żoną i trójką dzieci. O takim drobiazgu jak prawie 600 osób obsługi nie wspominając.

Porażające. Ale cóż, to są Indie właśnie.

A jeśli o mnie chodzi, to rezyduję od wczoraj na 15 piętrze porządnego, PRL-owskiego bloku w centrum Warszawy. Wartość tego mieszkania nie bije z pewnością żadnych rekordów, ale jest miło, ciepło i panorama piękna. Chociaż z ironia pisze o drogich rezydencjach, w głębi duszy, jak każdy z nas, zazdroszczę odrobinę. Może nie metrażu (sprzątanie!), ocieplanej drogi (rachunki za prąd!), basenu (rachunki za wodę!), czy 9 metrowej jadalni (jak to oświetlić!?). Ale WŁASNEGO domu daleko od zgiełku, na własnej ziemi, w idealnym zakątku. Może jednak zarobie te miliony i kiedyś mój dom wyląduje na takiej liście...?

^^
Czytaj więcej...

wtorek, 24 lutego 2009

Przeprowadzki, ach, przeprowadzki...

Azja żyje na pudłach i nie ma czasu nic pisać, nad czym boleje. Gdzieniegdzie wkleja jakieś stare teksty, za co przeprasza...

Przeprowadzki są złem tego świata. Brak perspektyw mieszkaniowych i mizerne efekty prób znalezienia czegoś w miarę stałego są dołujące. Czwarta przeprowadzka w ciągu dwóch lat...

Cóż - przynajmniej widok piękny. Piętro piętnaste, miast podświetlone, Warszawa wypiękniała.

Pozdrawiam ze szczytu sterty, nazywanej szumnie moim dobytkiem.

PS: Normalnie cieszę się, że mam tyle butów. Ale kartonowe szaleństwo skłania mnie do refleksji... Od dziś propaguję życiowy minimalizm. Oczywiście - aż do rozpakowania się. :P


Czytaj więcej...

A łyżka na to… Nie w moim wieku!


Podróżując po Tajlandii ze zdumieniem doczytałam się w przewodniku, że widelec jest w tym kraju uznawany za… najmniej elegancki ze sztućców. Najgrzeczniej jest jeść łyżką, a widelec ma być jedynie pomocą przy nakładaniu na nią trudnych kąsków. Łyżka, ze swoim długoletnim rodowodem, dorobiła się różnych opinii, a nawet kilku poematów i własnego muzeum. A my na to – niemożliwe!

Około… 2500 lat ma ta nasza poczciwa łyżka. W epoce pierwszych narzędzi łyżką „nazywano” specjalnie przygotowane łupin owoców czy nasion i kawałki muszli. Greckie i łacińskie słowo cochlea to nazwa muszli ślimaka, którego używano jako łyżki. Słowo spoon, z języka angielskiego, pochodzi od saksońskiego spon i oznacza kawałek kory o kształcie łyżkowatym. Taka łyżka miała trzonek niemal tak wielki jak czerpak, trzymało się więc ją prawie całą dłonią. Z biegiem lat dorobiła się trzonka i łagodnie wygiętego kształtu. Co ciekawe, nie tylko Tajowie maja na jej temat różną od naszej opinię. Elegancki starożytny Grek, oprócz spożywania zupy, używał łyżki jedynie do czerpania wina, Asyryjczycy i Egipcjanie – do nakładania kadzidła. Rzymianie jedli nią jajka i ostrygi – ostrym trzonkiem podważając muszlę. Zresztą to oni wymyślili dwie odmiany łyżki: cochleare, która później stała się „chochlą” i ligulę, która była przodkiem zwykłej łyżeczki. Ligula służyła też starożytnym jako narzędzie aptekarskie i alchemiczne. W średniowieczu we wschodnich obrządkach używano jej podczas mszy do podawania komunii.

Kariera łyżki w Europie rozpoczęła się dość późno. Początkowo jej toporna wersja była jakby sztućcem osobistym, noszonym przy sobie, którego używano do jedzenia ze wspólnej misy. Eleganckie wersje łyżeczek i jej ponowna „zupna” kariera to początek XVII wieku, a jej smukły kształt ustabilizował się w XVIII wieku. W tym okresie łyżka wkroczyła szturmem na salony, zadomawiając się na półmiskach i w wazach.

Łyżki staropolskie, bogato zdobione srebrem i szlachetnymi kamieniami, lubiły do swoich właścicieli przemawiać zabawnymi sentencjami. Wolno mną jeść, ukraść nie – ostrzegała łyżka. Lub pouczała: Dobra żona - męża korona i O łyżkę nie prosi, kto ją z sobą nosi. A także dawała rady bardziej życiowe: Jeśliś chudzina, pij piwo, nie chlaj wina. Srebrna łyżka, na równi z szablą, świadczyła o zamożności i statusie szlachcica, więc pojawiają się one w inwentarzach majątków szlachecki zdecydowanie częściej niż inne sztućce. Łyżka mogła mieć trzonek rzeźbiony w rozmaite wzory, tłoczony, wysadzany kamieniami, nawet przerobiony na tłok pieczętny.

Na koniec adnotacja azjatycka (tylko dlatego, że ja takie lubię) – najstarszymi sztućcami świata są… pałeczki. Pojawiły się one w Chinach już około 3000 lat p.n.e. Obecnie używa ich prawie 2 mld. ludzi, co nie jest wcale takie dziwne. Moim zdaniem – to najwygodniejsze i najelegantsze sztućce świata.

(ilustracje: Zygmunt Gloger, Encyklopedia staropolska ilustrowana)

Czytaj więcej...

wtorek, 17 lutego 2009

"Dom należy do kota. My tylko spłacamy pożyczkę."

Podobno Machomet bardzo lubił koty - odciął kiedyś kawałek płaszcza, żeby nie budzić śpiącego na nim kota. Za sprawą jego specjalnego błogosławieństwa (trzykrotnego pogłaskania po grzbiecie) kot zawsze spada na cztery łapy. Egipcjanie uważali, że kot ma zdolności magiczne (np. magiczne wyłapywanie myszy, gdziekolwiek by się schowały).

Koty dorobiły się tej opinii w dużym stopniu dzięki swoim pięknym oczom. Kocie oko potrafi przystosować się do zmian światła i lśnić tajemniczo w ciemności - wszystko z powodu niezwykłej umiejętności bardzo szerokiego otwarcia źrenicy, tak że światło odbija się bezpośrednio od nabłonka rogówki. Analogicznie kot potrafi niemal szczelnie zamknąć swoją źrenicę, co pozwala mu także bez zażenowania wpatrywać się w słońce. Stoicki spokój puszka w obliczu płomiennej kuli musi robić wrażenie.

Zamiłowanie Egipcjan do kociej rodziny nie jest żadną tajemnicą. Po śmierci domowego pupila egipskie nakazy religijne wymagały pochówki kota, żałoby - łącznie z rytualnym zgoleniem brwi przez jego właścicieli. Natomiast Rzymianie uważali koty za symbol wolności. Chińczycy za strażników pomyślności i bogactwa, ale także - a to już kiepska wiadomość dla kotowatych - za lek na wiele chorób i dolegliwości. To właśnie Chińczycy zapoczątkowali przesąd dotyczący czarnego kota. Jak wiemy, w chrześcijańskiej Europie kota o barwie węgla kojarzono z narzędziem szatana i tępiono w okrutny sposób. Dopiero wielkie epidemii szczurów w XI i XII wieku przywróciły kota do łask. Sam papież zakazał ich zabijania, powołując się na niezwykłe talenty łowieckie mruczków. Później talenty te wysoko cenili Amerykańscy osadnicy, zabierając koty w podróże do nowej ziemi.

Buddyjscy mnisi uważali, że koty są tymczasowym schronieniem dla duszy ludzkiej. Otaczali je sporym szacunkiem i pozwalali na beztroski żywot w świątyni. Zamiłowanie to pozostało mieszkańcom Indii, którzy są jednym z czołowych krajów "kociarzy". Na pierwszych miejscach jednak zawsze były kraje Europejskie. Pierwszym krajem, gdzie zaczęto celowo hodować koty była Anglia - dotąd zajmująca się już hodowla koni i psów. Hodowano koty w Japonii - tam zaczęto je prowadzać na smyczy i wychowywać na kanapowego gentlemana lub damę.

Oczywiście należy pamiętać, że wychowując kota bardzo szybko sami zostajemy przez niego wychowani. Zna to każdy właściciel słodkiego "mruczka", który nagle nie dostał na czas jedzenia, albo uznał, ze zbyt późno wróciliśmy z nocnej imprezy... Kot jaki jest, każdy widzi, bo kot się z własnym charakterem nie kryje. Potrafi być oddanym przyjacielem, ale tez umie się z nami kłócić (do granic pyskowania), bywa złośliwy i zazdrosny. Pomimo tego tolerujemy go, bo...mruczy. Gdy kot odczuwa przyjemność w jego mózgu uwalnia się kocia wersja endorfin, która "uruchamia" mruczenie. Dlatego kot może zacząć mruczeć zanim jeszcze zaczniemy go głaskać - przecież wie, ze i tak nie zdołamy mu się oprzeć... :) Ponadto - to udowodnione - koty redukują stres i leczą chorych na nerwicę. Kolejny argument za tym dziwacznym stworzeniem.

Kocie ciało to bardzo specyficzna maszyneria. Prawie 10% jego kośćca stanowi...ogon. Koty mają żuchwę, która nie rusza się na boki, nie mają także kości obojczyka, a ich kręgi są niezwykle luźno połączone. To pozwala kotu spać w pozycjach, o jakich marzy niejeden jogin na świecie, a także pomaga im się wciskać w każdą dziurę. Mądre przysłonie mówi, że "kot ma taki kształt, jak naczynie w którym leży". To także z powodu gumowego kręgosłupa.

Kot nie ma w ogóle gruczołów potowych - dlatego stara się często zwilżać skórę śliną. Średnio trzecią część dnia spędza myjąc się (także dlatego, że to go po prostu relaksuje; jeśli zaczyna myć także i okolicznych ludzi, prawdopodobnie uznał, że są zestresowani...). Kot potrafi spać 15 godzin, więc zostaje mu niewiele czasu na brykanie... Koty są jedynymi zwierzętami, które potrafią chować pazury i mruczeć (w "obu kierunkach", czyli na wdechu i wydechu; tak mruczą tylko koty domowe: dzikie koty wydają odgłos mruczenia wydychając powietrze - ale oczywiście także mruczą, chociaż jest to o wiele mnie "sympatyczny" dźwięk!).

Koty na przestrzeni wieków gościły w wielu znamienitych domach - choćby u cara Piotra Wielkiego, Marcina Lutra, Mozarta, czy kardynała Richelieu, który był chyba jednym z pierwszych w historii ekscentryków, którzy zapisali kotom swój majątek (dokładnie - 14 rasowym pupilom). Koty często gościły w domach pisarzy i artystów - Ernest Hemingway miał ponad 40 kotów, którym zapewniał prywatną dostawę mleka od własnej krowy. Kot Dickensa wyznaczał swojemu panu godzinę snu - gasząc świecę łapką. Podobno nawet Lenin lubił koty (zaś Hitler ich nie znosił).

A co ja mogę o nich powiedzieć? Jako "matka" 17 letniego kocura i "córka" 8 letniej kotki (kocury częściej pozostają na całe życie kociakami, zaś kotki traktują swoich właścicieli jak niedouczoną, lekko ciamajdowatą wersję kociaka)... Może nie będę się dalej rozwodzić tylko się pochwalę, że posiadają mnie na własność i wyłączność dwa cudowne kotowate. Z okazji światowego dnia kota. I z okazji, że odkąd mieszkam sama tęsknię za nimi okropnie. ^^

Czytaj więcej...

Najstarsza gazeta na świecie

Gazeta „King-Pao” (Goniec Stolicy) jest uważana za najstarszą drukowaną gazetę na świecie.

Wydawana przez Chińczyków, którzy drukować zaczęli jeszcze w VI wieku, gazetka ta liczyła od 60 do 70 stron. Była wydawana w Pekinie od ok. 910 roku codziennie (przez prawie tysiąc lat) i rozlepiana na murach pałacowych dziedzińców. Znaleźć w niej można było cesarskie dekrety, sprawozdania z życia urzędów, rozkazy wojskowe, ale także polityczne memoriały, postulaty do cesarza i odpowiedzi na nie. Z tego materiału zobowiązane były korzystać prowincjonalne dzienniki (bez żadnego komentarza i redakcji). W nieoficjalnej części królowała poezja i krótkie teksty społeczne. Gazeta ta wydawana była jeszcze w końcu XIX wieku – trzy razy dziennie: rano na papierze żółtym, wieczorem na czerwonym.

W końcu XIX wieku reprint poszczególnych numerów „King-Pao” rozpoczęła angielska gazeta „Nort-China Herald”, ukazując ją zachodniemu czytelnikowi.
Czytaj więcej...

poniedziałek, 16 lutego 2009

Wykropkowany świat

„Historia powstania alfabetu Braille’a to nie bohaterska opowieść o człowieku, który w poczuciu misji tworzy nowy sposób czytania dla niewidomych. Jest to raczej historia chłopaka, który chcąc pomóc sobie, zrewolucjonizował życie innych... „
Takimi słowami zaczyna się pierwszy artykuł na temat Louisa Braille’a jaki wyskoczył mi w wyszukiwarce. Nie zaskoczyła mnie taka opinia, bo większość ważnych dla ludzkości wynalazków powstała przy okazji ułatwiania sobie życia. Bez kilku z nich można się łatwo obejść, ale są takie, za które dziękuje się Bogom. Takim wynalazkiem stało się pismo dla niewidomych.

Sto lat temu, w rzemieślniczej rodzinie we Francji urodził się mały Louis Braille (świetny referat na temat Louisa tutaj). Najmłodszy z czworga rodzeństwa chłopiec stracił wzrok mając niecałe cztery lata – w wyniku wypadku w warsztacie ojca. W ówczesnym świecie tragedia ta z reguły strącała ofiarę na margines społeczeństwa, ale rodzina Braille’ów nie poddała się. Młody Luis, wspierany przez lokalnego duszpasterza, opata Palluy i rodzinę ukończył normalną szkołę, nie ustępując w nauce widzącym kolegom. Dzięki tej pomocy dostał stypendium i wyjechał uczyć się do do Królewskiego Instytutu dla Młodych Niewidomych w Paryżu. Miał wtedy 10 lat – w tym wieku po raz pierwszy zetknął się z dotychczasowymi próbami stworzenia alfabetu dla niewidomych. A było ich sporo.

Pierwszą myślą twórców tych pism było po prostu powiększenie i uwypuklenie normalnego pisma, aby niewidomy mógł palcami wyczuć kształt liter. Takie próby – z powodzeniem – podjął pod koniec XVIII wieku Valentin Hauy. To właśnie do jego szkoły (zresztą pierwszej na świecie) trafił młody Braille. Pierwsza książka w systemie Hauy’a ukazała się w 1786 roku – był to podręcznik o wychowaniu niewidomych dzieci. Książka miała wymiary 27 na 20 cm, a litery – aby były czytelne – osiągały rozmiar powyżej 2 cm. Sprawiało to, że objętość książki była nieproporcjonalnie większa w stosunku do jej zawartości. Ponadto próby samodzielnego pisania przez niewidomych w tym systemie zakończyły się fiaskiem. Sukces był więc mocno niepewny.

Kontynuacją tego pomysłu był m.in. alfabet Moona, zresztą do dziś stosowany w Wielkiej Brytanii, szczególnie wśród osób, które utraciły wzrok w późniejszym wieku.
Dr William Moon (1818-1894) stworzył alfabet oparty na trzech rodzajach znaków. Jest to rodzaj modyfikacji wielkich liter alfabetu łacińskiego – uproszczonych poprzez opuszczanie lub łączenie niektórych linii. Znaki, których nie udało się uprościć zastąpiły umowne linie i kropki. Profesjonalnie mówiąc: Podstawą systemu jest osiem liter alfabetu łacińskiego, które przez zmianę pozycji np. odwrócenie o 90 lub 180 stopni, dają inne litery. Cechą charakterystyczną tego pisma jest zmienny kierunek czytania, o czym informuje wypukły łuk usytuowany na końcu wiersza.

W. Klein (1809 r.) w podobny sposób przekształcił czcionkę na szereg punktów - litery łacińskie drukowane były przy pomocy czcionek szpilkowych. Jednak proces czytania był zbyt wolny, a koszty druku zbyt wysokie, aby te próby przyjęły się na dłużej.

Przełomem okazał się wynalazek Charlesa Barbiera de la Serre'a, kapitana artylerii: 12- punktowy szyfr będący kombinacją punktów i kresek, dający w sumie 36 znaków. Kluczem do tego szyfru była tabela z trzydziestoma sześcioma znakami. Szyfr ten w 1820 roku trafił do instytutu dla niewidomych, ale jego wadą okazała się niemożność fonetycznego, zgodnego z ortografia zapisu słów (a we francuskim języku jest to rzecz bardzo istotna), a także brak cyfr, interpunkcji... Jednak Louis Braille, przekonany o użyteczności szyfru, sam zajął się udoskonalaniem nowego alfabetu – w nocy, pod kołdrą swojego szkolnego łóżka. Pierwsze prace ukończył w październiku 1824 roku – miał wtedy 15 lat. Ale za prawdziwą datę powstania alfabetu uznaje się rok 1827 - punkty zostały zredukowane do sześciu, reguły zapisu ujednolicone i sprowadzone do 63 znaków – w tym cyfr, znaków przestankowych, akcentów… W tym roku miał miejsce pierwszy druk w jezyku Braille’a, a w 1829 pismo zostało zaprezentowane publicznie. W 1837 roku wydano pierwszą książkę w Braille’u, ale rok, który uznaje się za datę ostatecznego ukształtowania się alfabetu to rok 1844 - rok ostatecznych poprawek, unifikacji i akceptacji przez środowisko. Co ciekawe, do polskich szkół system ten trafił w… 1934 roku. Dopiero wtedy oficjalnie uznało go polskie Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego.

Braille przez całe życie pracował nad swoim pismem i losem niewidomych. Od 18 roku życia udzielał w swojej szkole korepetycji, a potem wykładał. Dostosował swój alfabet do potrzeb muzyki, matematyki i innych nauk.

Sam Louise niestrudzenie odpierał zarzuty wobec swojego pisma – m.in. wytykano mu, że widzący nie są w stanie go zrozumieć, co doprowadzi do izolacji niewidomych w społeczeństwie. Jednak łatwość czytania i – co najważniejsze – możliwość robienia notatek zyskały nowemu systemowi popularność wśród ludzi ociemniałych. W latach 80 XIX wieku system ten zaczął być powszechnie przyjmowany w całej Europie. Jego bazą stało się 25 znaków plus znak „w” i znaki przestankowe. Drobne modyfikacje dla potrzeb danego języka nie likwidują jego międzynarodowego charakteru.

Ciekawe, czy gdyby Braille nigdy nie wpadł na ten pomysł, niewidomi "dotrwaliby" do ery książek dźwiękowych? Mam na myśli ich realne wyjście z ciemności na nowy, wykropkowany, wypukły, wyczuwalny świat. Ich aktywność zawodową, osobistą i uwolniony geniusz (podobnie jak u Braille'a, nie brak niewidomym inteligencji, o czym "zdrowi" ludzie nagminnie lubią zapominać - ale to już inny temat). Mamy w Anglii niewidomego ministra (choć już niedługo, niestety), a obok siebie szereg niewidomych naukowców, a jeśli o mnie chodzi - także przyjaciół. Ludzie, jakby nie patrzeć, samodzielni i ciekawi świata. A świat stara się jak może ułatwiać im kontakt z nowoczesnością. Chociaż czasami... Ale to już temat na kolejny artykuł.

Czytaj więcej...

piątek, 6 lutego 2009

"Wanna jest najlepszym przyjacielem kobiety"

To będzie post z cyklu "Ciocia Dobra Rada". Prowadziłam kiedyś takiego bloga w odpowiedzi na pewne żartobliwe dyskusje ze znajomymi (oraz własną nadczynność gruczołu doradztwa nieproszonego). Postanowiłam sobie przypomnieć ten eksperyment i sięgnąć po znany asortyment.
Dzisiaj więc o tym, co każda kobieta lubi najbardziej - luksusowy relaks (za grosze).

Kąpiel z pianką

Do ekwipunku luksusowej kąpieli zaliczają się oczywiście świece, lody (z braku takowych cokolwiek innego co lubimy jeść; wersja męska zakłada, że zamiast jedzenia powinni wykąpać kobietę ;P). Ekhm.

No więc świece rozstawiamy naokoło wanny. Lody w zasięgu ręki. Włączamy nastrojową muzyczkę, sięgamy po luksusowe kosmetyki i nakładamy tu i ówdzie, razem z maseczką ze świeżych truskawek lub plasterkami kiwi. Do kieliszka (najlepiej też luksusowego) nalewamy jakikolwiek płyn który na daną chwilę sprawia nam przyjemność (kilka razy dla mnie to był kefir...). Również stawiamy w zasięgu ręki. Bierzemy książkę i zanurzamy się w luksusowej kąpieli, koniecznie okraszonej luksusowymi solami i olejkami...

No i marszczymy się na rodzynkę minimum dwie godziny...

Po wyjściu z wanny luksusowo robimy tylko to, co nam sprawa przyjemność i oddajemy się sennym marzeniom w puszystej pościeli.
Poranek będzie nie ten sam.
W końcu małe przyjemności tworzą prozę życia.
Bo: Któż mnie lepiej dopieści niż ja sama...

A dla niecnych miłośników prysznica - piosenka z dedykacją :)





Czytaj więcej...

poniedziałek, 2 lutego 2009

Retrospekcja pogodowa

No i skończył się dzień dziecka. Azja musiała wrócić do kraju zim, zawirowań gospodarczych i wściekłych kierowców. Pierwsze co zobaczyła to śnieg. Nie był to pierwszy śnieg w jej życiu, ale z pewnością był takim dla sympatycznej Malezyjki z siedzenia obok. I ten jej niewinny zachwyt i pytanie: "Czy tu zawsze pada śnieg?" - osłodziły lądowanie w zimnej Polsce. Ale i tak czuję się, jakbym miała hipotermię i męczę się w tak grubej warstwie ubrań. Do tego Tajlandia zmieniła mój punkt widzenia na ojczyznę. Może i Polska jest piękna, ale Polakom zdecydowanie do piękna duszy brakuje...

Podstawowa różnica między Polską a Tajlandią to temperament. Polacy mają raczej urozmaicony, ale nie skrajny apetyt na życie i temperament. Ale są też ludźmi gwałtownych żądań i szybkich rozczarowań. Tajlandczycy, jak to z buddystami bywa, nie spieszą się, nie są nachalni, nie skreślają żadnej szansy dopóki nie wyczekają do jej absolutnego wyczerpania. Dominuje wśród nich życzliwość. Źle znoszą zbiorowe narzekania, które są domena Polaków.

Tajlandzcy kierowcy zadziwiają cierpliwością i tolerancją. W Polsce stanie na środku ulicy z mapa i próbowanie rozpracowania stron świata przez 10 minut skończyło by się serią klaksonów, awanturą i bluzgami przynajmniej jednego dawcy testosteronu. Tajowie czekają cierpliwie, uśmiechają się, a nawet pomagają z mapą. To sprawia, że przyzwyczajony do dominacji samochodów na ulicach Europejczyk czuje się głupio blokując ruch. A jest to tym bardziej bezsensowne, że nikt od niego takiego poczucia wstydu nie wymaga. Skoro pies może tam spać na autostradzie, to czemu nie człowiek? Przyznam, że tego kompletnie nie rozumiem, ale to fakt. Zazdroszczę go Tajom ogromnie.

Zimno. Myślę, że to właśnie zimno wykreowało europejską kulturę indywidualną - zimne wieczory i noce, zmuszające nas do wysiadywania przy ciepłym ognisku domowym. W upalne Tajlandzkie wieczory ludzie szukają tam towarzystwa. Całodobowe, całonocne markety, restauracje uliczne otwarte do późnej nocy, szereg imprez i spotkań - całe to nocne egzystowanie oddziela dzień pracy od wieczora odpoczynku. Po 22 zaczynają przemykać przez miasto skutery i tuk-tuki (motocyklowe riksze), pełne młodych i starszych ludzi. Przed zamkniętymi warsztatami gra się w warcaby, chińskie szachy i nieznane mi gry karciane. Ludzie pędzą do świątyni, czyszczą przydomowe ołtarzyki, spotykają się z rodziną. Chociaż Tajowie w zasadzie prawie wcale nie tańczą, to jednak ich sposób świętowania jest ujmujący. Hasłem jest "dużo": dużo ludzi, dużo jedzenia, dużo muzyki, dużo cierpliwości. Dużo zabawy.

Życzliwość to cecha, o którą i w Polsce nietrudno. Ale trudno znaleźć w nas, Polakach, skłonność do rezygnowania z małych triumfów, czy to finansowych, czy czysto zawistnych. Może i mało znam Tajów, ale nie spotkałam się z sytuacją, gdy pełny od gości hotel nie polecił nam innego, naprawdę miłego noclegu. Nawet targowanie się z pobłażliwie uśmiechniętym taksówkarzem bywa przyjemnością. Rozmaite gafy turystów (w tym natarczywe fotografowanie świątyń w trakcie obrzędów i modlitw) nie burzą spokoju ducha Tajlandczyków. Chętni są do częstowania nas tajemniczo wyglądającymi przekąskami i z dumą obserwują nasz kulinarny zachwyt. Duma...

Duma i świadomość wartości własnego kraju jest tym, co Tajów wyróżnia. Tajlandia nigdy nie uległa kolonizacji; jeden z niewielu krajów, gdzie buddyzm jest religią panującą (każdy mężczyzna musi w wieku chłopięcym spędzić choć trzy miesiące w klasztorze); monarcha jest otaczany sympatią - podróżuje po kraju niosąc światło buddyzmu i słuchając głosu poddanych. Słoń jest tu skarbem narodowym, dziedzictwo kulturalne wizytówką, a zachwyt i spokój przyjezdnych ambicją. Kraj idealny dla turystyki - ani służalczy, ani nieprzyjazny. Wpadamy przecież do Tajlandii w gości. I jako goście otaczani jesteśmy troska i szacunkiem. Jednocześnie pozostawieni sami sobie - własnym wyborom i decyzjom. Nikt nie sprawdza co i dlaczego oglądamy. Tajlandzkie biuro turystyki (TAT) pomaga wybrać hotel, kupić bilet, zorientować się w cenach. Oczywiście nie jest to utopia wolna od nadużyć; no i oczywiście - każdy kraj azjatycki ma swój półświatek, ale amatorzy atmosfery zagrożenia i grozy muszą się tu sporo naszukać, aby pobudzić produkcje adrenaliny w starciu z miejscowym "elementem".

Zapach - aromat Tajlandii jest bardzo skomplikowany i tajemniczy. Każdy rejon ma swoje potrawy i zapachy. Wszędzie - o każdej porze roku - możemy tu znaleźć kwiaty, zresztą bardzo lubiane przez Tajów. Także kwiaty wodne - w wielkich, glinianych donicach wypełnianych świeżym płynem i narybkiem. Jakiś tajemniczy składnik jedzenia sprawia, że kraj w którym turyści regularnie spływają potem w ogóle nie ma zapachu tego potu. Tajlandia pachnie ulicznymi kramami z jedzeniem, owocami i czasem benzyną. Trudno przypomnieć sobie ten aromat, ale pamiętam, że był przyjemny.

Na koniec pierwszej refleksji o tym wojażu kolejny zachwyt - Twarz Buddy. Tajemniczo uśmiechnięty prorok tej religii-filozofii patrzy na nas spod na wpół przymkniętych powiek kilkuset tysięcy posągów. Każda ulica onieśmiela złotym zdobieniem świątyń, a płatki złota przyklejane na szczęście do stóp i dłoni posągów nadają im pozory życia.

Nie wiem czemu, czerpiąc z indyjskiego gestu, czułam potrzebę dotknięcia stóp tych posągów i przyłożenia śladu tego dotknięcia na mojej dłoni do serca. Gest ten w hinduizmie oznacza szacunek dla rodzica, mistrza... Budda przemówił do mnie bez słów poprzez tajemniczość swoich tysięcy twarzy. Świątynie w Tajlandii nie służą zwiedzaniu, ale kontemplacji. Jeśli będąc w nich nie doświadczyłeś tego stanu spokojnej radości - nie byłeś tam naprawdę. Natychmiast wracaj i spójrz w oczy leżącemu Budźdźie w Wat Pho. Niech jego ogromna źrenica przypomni ci o wartości twojego własnego życia, kiedy uświadamiasz sobie, iż największą nauką Buddy był zdrowy egoizm. Bo tego nauczyli mnie Tajowie - ogarnij swoje życie, a będziesz w stanie przekazać dar spokoju innym obok ciebie. Szlachetny egoizm daje spokój.

Piękne przesłanie.

Czytaj więcej...