środa, 9 grudnia 2009
Cztery mity na temat księgowych
Z jakiegoś powodu praca w księgowości uważana jest za jedną
z najnudniejszych i najmniej wymagających na świecie.
Wyobraźnia podsuwa obraz zakopanego w papierach gryzipiórka.
Tymczasem księgowość ma różne oblicza.
Niektóre - tylko dla ludzi o mocnych nerwach.
Reportaż dostępny na portalu GazetaPraca.pl
Czytaj więcej...
środa, 2 grudnia 2009
Po co Mensa w CV?
W każdym CV wpis "inteligentny i pracowity" ładnie wygląda. Pracowitość można udowodnić referencjami, ale inteligencję...? W takim momencie z pewnością przyda się legitymacja Mensy, która zaświadczy, że zaliczamy się do wąskiego grona (2 proc. ludzkości) osób obdarzonych ponadprzeciętnymi właściwościami umysłu. Ale nie każdy członek Mensy decyduje się na ten krok. Dlaczego?
Tekst dostępny na portalu GazetaPraca.pl
Autor: Joanna Sabak
Czytaj więcej...
Tekst dostępny na portalu GazetaPraca.pl
Autor: Joanna Sabak
Czytaj więcej...
sobota, 21 listopada 2009
Ostatnie spotkanie
Ostatnie spotkanie z cyklu „Czwartki z fotografią” przebiegało w sposób niezaplanowany, a co za tym idzie – niewiele wniosło. Prelegent nie mógł się niestety zjawić, zatem widownia zwyczajnie obejrzała jego zdjęcia w niemal absolutnej ciszy. Ta cisza okazała się zabójcza, ponieważ zdjęcia Wosia, jak żadne inne, wymagały opowieści.
Najbardziej artystyczny i najbardziej graficzny pośród zaproszonych fotografów mógłby z pewnością wiele powiedzieć o swoich pracach. Stanisław Woś to malarz, grafik i fotograf w jednym. I wszystkie te elementy stanowią treść jego zdjęć. Pracą artystyczną zajmuje się ponad 30 lat, ma na koncie wiele wystaw, jest swego rodzaju ikoną polskiej fotografii. Jego prace są jednak zdecydowanie bardziej grafiką niż fotografią – skupiają się na detalach, które w różny sposób opracowywane nabierają cech artystycznej wizji. Wizji, która nie koniecznie do każdego trafia.
Woś stosuje w swojej zabawie fotografią bardzo proste triki, które jednak dają bardzo zróżnicowane efekty. Kilkakrotne naświetlanie tej samej klatki i jednoczesne obrócenie aparatu nadają kilku uwiecznionym kamieniom charakter cyklicznej kompozycji. W ten sposób wiele prostych elementów – jak fragmenty leśnego krajobrazu – staje się graficznym obrazem, alegorią. Metodą sandwicza – czyli odbiciem dwóch negatywów na jednym papierze – artysta otrzymuje nałożone na siebie obrazy, które wzajemnie się przenikają. Czasem obszar tego przenikania jest trudny do rozpoznania i widz zastanawia się, skąd nagle wziął się cmentarz w lesie, albo czy niebo naprawdę może mieć fakturę zrujnowanego muru. Inną zabawką artysty są lustra (w tam lustra o czarnej powierzchni) i wszelkie odbijające obraz powierzchnie, np. kałuże. W ten sposób uwiecznił swoje rodzinne miasto – Suwałki.
Motywy, które dominują w fotografii Wosia, to detale – jeśli prezentuje prace z cyklu „Las”, jest to las widziany z bardzo bliska – liście, kamienie, pojedyncze gałązki, ślady na śniegu czy w błocie. Te detale, spotęgowane wspomnianym sandwiczem, sprawiają wrażenie eterycznych, bajkowych. To nie jest fotografia dokumentalna, to nierzeczywista wizja zamknięta w jednej fotografii. Kolejnym motywem jest krzyż – w serii zdjęć z Litwy Woś nakładał zdjęcia drzew na fotografie wileńskich nagrobków. Łączył przyrodę ze znakami śmierci. Artysta uparcie powraca również do tematu Światło i Mrok. Efekty świetlne i mroczne cienie stanowią wiodący element większości jego prac.
Patrząc na te zdjęcia widz z pewnością zada sobie pytanie, czy to jeszcze fotografia, czy już grafika. W wypadku większości tych fotografii bardzo trudno odgadnąć, jak wyglądało bazowe zdjęcie, a nawet – co w zasadzie przedstawia. Dostajemy bowiem gotową wizję, gotowy obraz, zupełnie oderwany od rzeczywistości. Właśnie dlatego na spotkaniu zdecydowanie zabrakło osoby autora. Wiele pytań nie zostało zadanych. Jaki kadr widzi Stanisław Woś naciskając spust migawki – ten rzeczywisty, czy ten wyimaginowany, który osiąga później w ciemni? Ile razy wykorzystuje jedną klatkę do tworzenia grafik? Czy sam uważa się bardziej za fotografa, czy malarza?
Odpowiedzi na te pytania muszą poczekać na lepszy moment. Tym czasem zakończył się cykl spotkań z fotografią w Muzeum Narodowym. Niestety – ostatnie słowo nie zostało powiedziane przez fotografa. A same fotografie nie używają wystarczającej ilości słów.
Czytaj więcej...
Najbardziej artystyczny i najbardziej graficzny pośród zaproszonych fotografów mógłby z pewnością wiele powiedzieć o swoich pracach. Stanisław Woś to malarz, grafik i fotograf w jednym. I wszystkie te elementy stanowią treść jego zdjęć. Pracą artystyczną zajmuje się ponad 30 lat, ma na koncie wiele wystaw, jest swego rodzaju ikoną polskiej fotografii. Jego prace są jednak zdecydowanie bardziej grafiką niż fotografią – skupiają się na detalach, które w różny sposób opracowywane nabierają cech artystycznej wizji. Wizji, która nie koniecznie do każdego trafia.
Woś stosuje w swojej zabawie fotografią bardzo proste triki, które jednak dają bardzo zróżnicowane efekty. Kilkakrotne naświetlanie tej samej klatki i jednoczesne obrócenie aparatu nadają kilku uwiecznionym kamieniom charakter cyklicznej kompozycji. W ten sposób wiele prostych elementów – jak fragmenty leśnego krajobrazu – staje się graficznym obrazem, alegorią. Metodą sandwicza – czyli odbiciem dwóch negatywów na jednym papierze – artysta otrzymuje nałożone na siebie obrazy, które wzajemnie się przenikają. Czasem obszar tego przenikania jest trudny do rozpoznania i widz zastanawia się, skąd nagle wziął się cmentarz w lesie, albo czy niebo naprawdę może mieć fakturę zrujnowanego muru. Inną zabawką artysty są lustra (w tam lustra o czarnej powierzchni) i wszelkie odbijające obraz powierzchnie, np. kałuże. W ten sposób uwiecznił swoje rodzinne miasto – Suwałki.
Motywy, które dominują w fotografii Wosia, to detale – jeśli prezentuje prace z cyklu „Las”, jest to las widziany z bardzo bliska – liście, kamienie, pojedyncze gałązki, ślady na śniegu czy w błocie. Te detale, spotęgowane wspomnianym sandwiczem, sprawiają wrażenie eterycznych, bajkowych. To nie jest fotografia dokumentalna, to nierzeczywista wizja zamknięta w jednej fotografii. Kolejnym motywem jest krzyż – w serii zdjęć z Litwy Woś nakładał zdjęcia drzew na fotografie wileńskich nagrobków. Łączył przyrodę ze znakami śmierci. Artysta uparcie powraca również do tematu Światło i Mrok. Efekty świetlne i mroczne cienie stanowią wiodący element większości jego prac.
Patrząc na te zdjęcia widz z pewnością zada sobie pytanie, czy to jeszcze fotografia, czy już grafika. W wypadku większości tych fotografii bardzo trudno odgadnąć, jak wyglądało bazowe zdjęcie, a nawet – co w zasadzie przedstawia. Dostajemy bowiem gotową wizję, gotowy obraz, zupełnie oderwany od rzeczywistości. Właśnie dlatego na spotkaniu zdecydowanie zabrakło osoby autora. Wiele pytań nie zostało zadanych. Jaki kadr widzi Stanisław Woś naciskając spust migawki – ten rzeczywisty, czy ten wyimaginowany, który osiąga później w ciemni? Ile razy wykorzystuje jedną klatkę do tworzenia grafik? Czy sam uważa się bardziej za fotografa, czy malarza?
Odpowiedzi na te pytania muszą poczekać na lepszy moment. Tym czasem zakończył się cykl spotkań z fotografią w Muzeum Narodowym. Niestety – ostatnie słowo nie zostało powiedziane przez fotografa. A same fotografie nie używają wystarczającej ilości słów.
Czytaj więcej...
środa, 18 listopada 2009
sobota, 14 listopada 2009
Patrzenie cykliczne
Pamięć ludzka jest specyficzną konstrukcją – całe życie układa mijające obrazki w jeden logiczny ciąg. To zupełnie jak w fotografii. Szczególnie jeśli zaczyna się ją praktykować nie jako zawód, ale jako narzędzie wspomagające ludzką pamięć. O tym aspekcie warsztatu fotografa opowiadała na ostatnim spotkaniu w Muzeum Narodowym Anna Beata Bohdziewicz. O myśleniu serią obrazów.
W tym tygodniu spotkanie z fotografką (która zdecydowanie odcina się od słowa fotografik) nosiło przewrotny tytuł Bez warsztatu. Dlaczego przewrotny? Warsztat fotografa z reguły kojarzony jest z techniczną, skomplikowaną i pełną pułapek stroną zawodu. Oto mamy ciemnię – cyfrową, lub taką bardziej tradycyjną (najczęściej w łazience); a miejsce to wypełnione jest regułami i technikami obróbki, których można nauczyć się z różnych poważnych książek. Tymczasem Anna Beata Bohdziewicz – fotografka, reporterka i kuratorka wystaw, która robieniu zdjęć poświęciła ostatnie trzydzieści lat, przez cały swój wykład starała się udowodnić, że warsztat w sensie technicznym to ostatnia rzecz jakiej fotograf potrzebuje w swojej pracy.
Co do kilku rzeczy była zgodna. Po pierwsze mamy aparat. Anna Bohdziewicz swojego pierwszego Zenita dostała od ojca, z zawodu filmowca. Bez wskazówek, rad czy instruktażu. Po prostu wzięła aparat i zaczęła próbować. Nigdy nie czytałam żadnych książek o fotografii – przyznała. Czegokolwiek się wtedy uczyła – uczyła się na własnych błędach. Pierwsze kadry powstawały metodą prób i błędów. Ale pozwoliło to odkryć, że nawet jeśli technika nie jest naszą mocną stroną, wcale nie musimy rezygnować z robienia zdjęć.
Po pierwsze – ważne czy mamy inspirację. W wypadku naszej bohaterki – były to podróże. Zmiana miejsca zawsze działa inspirująco – mówiła, pokazując swoje pierwsze fotografie z Wenecji, Paryża, Anglii… Inspiracja wyzwala natychmiast inną cechę, bardzo przydatną dla fotografa: wyczucie chwili, miejsca i kompozycji. To narzędzie sprawia, że proste chwytanie obrazów zmienia się w pewną dokumentację rzeczywistości, pewien ciąg, cykl spojrzeń. I właśnie o takich cyklach opowiadał wykład pani Bohdziewicz. Starała się na podstawie swoich fascynacji pokazać uczestnikom wykładu, że tam gdzie jest myśl przewodnia, tam i stopniowo pojawi się warsztat – zarówno techniczny, jak i artystyczny.
Pierwsza jej fascynacja była prosta i może nieco dziwna: drzwi. Fotografowanie drzwi, klamek, zamków, krat, łańcuchów może wydawać się nieco zabawne. Tego typu fotografie pojedynczo są po prostu pozbawionym znaczenia wycinkiem z rzeczywistości. Ale zestawione w serię stają się korowodem niedopowiedzianych historii. Same drzwi: bez reszty budynku, bez adresu, bez człowieka. Ile miejsca dla wyobraźni! Niejeden początkujący fotograf z pewnością dostrzegł podobne prawidłowości w swoich fotografiach. Może lubi uwieczniać psy, latarnie, zachody słońca. Warto się nad tym zatrzymać i przejrzeć fotograficzne archiwum. Może jest w tym jakiś głębszy sens. Może to początek kariery…
Pierwsze fotografie są często także pierwszą okazją do eksperymentów w ciemni - znęcania się nad jedną klatką, wywoływania jej na sto sposobów. Tą drogą fotograf odkrywa, że z jednego zdjęcia można uzyskać wiele efektów, właściwie całą wystawę. Czasem nie musi nawet wsadzać do powiększalnika negatywu. Wystarczy… suszony kwiat. Właśnie w ten sposób pani Bohdziewicz zapoczątkowała cykl „Kosmos” – serię obrazów stworzonych poprzez naświetlanie liści, suszonych kwiatów i traw. Ułożone w mozaikę tworzą one jakby serię mini-portretów. Autorka nie kryła, że kusi ją kontynuowanie tego pomysłu. Jak już coś zacznę robić, zwykle mi się rozrasta. Potem mi trudno skończyć – przyznała z rozbawieniem. Przez chwilę zastanawiała się nad podobnym cyklem, ale przy użyciu skanera. Jak widać, postęp technologiczny także bywa inspiracją. Inne nietypowe narzędzia używane przez panią fotograf to np. bibułka po czekoladzie nałożona na negatyw. W ten sposób wywoływała cykl portretów z Afganistanu. W efekcie zdjęcia stały się zamglone, jakby powstały kilkadziesiąt lat wcześniej. Ludzie, być może zupełnie współcześni, na fotografiach cofnęli się w czasie.
Jeśli jednak fotografowi znudzi się eksperymentowanie w ciemni, zawsze zostają mu inne ważne narzędzia do obróbki obrazu: nożyczki i klej. Techniką kolażową, na prośbę działacza solidarności, księdza Kazimierza Jancarza, fotografka w 1981 roku zmieniła zdjęcia peerelowskich ulic i kilka portretów figurek Chrystusa we współczesną Drogę Krzyżową. Tym samym obok sceny ukrzyżowania z przed tysiąca lat pojawili się bardzo współcześni widzowie, zatroskanie smutnym losem Zbawiciela. Jedno ze zdjęć tej serii miało się nawet ukazać w Tygodniku Powszechnym, ale nie spodobało się cenzurze. Dlaczego? Przedstawiało bowiem figurę Chrystusa zakopaną częściowo w hałdzie ziemi. Ciężki grudy zlepionego błota zbytnio się jednak kojarzyły cenzorom z grudami węgla i strajkującymi górnikami i musiało pozostać ukryte.
Zabawa technikami, przetwarzanie obrazów to jedna strona opowieści Anny Bohdziewicz o warsztacie fotograda. Drugą jest czysty reportaż, dokumentacja rzeczywistości. Fotografka zdaje się postrzegać otaczający świat właśnie w postaci obrazów – głównie utrwalonych momentów codziennego życia. Ma na koncie wiele serii: fotografie warszawskich kapliczek, fotografie procesji Bożego Ciała, nawet serię zdjęć twarzy z kolorowych bilbordów, które w latach dziewięćdziesiątych zaatakowały polskie ulice. Wszystkie te cykle uważa za otwarte i z rozbawieniem przyznaje, że mają tendencje do rozrastania się w miarę upływu czasu. Ale jej najbardziej świadomym i najobszerniejszym cyklem są zdjęcia reportażowe, które zebrane razem tworzą osobisty pamiętnik: Fotodziennik.
Cykl ten najpełniej pokazuje kolejne narzędzia warsztatu fotografa: ludzi, przestrzeń i czas. Ludzie, których trzeba dostrzec i uchwycić, sportretować. Czasem trzeba przełamać ich opór, albo zrozumieć ich historię. Fotografka sama przyznała, że ma w zwyczaju najpierw fotografować, potem pytać. Chwila jest ulotna – wyjaśnia. Nie ma czasu na pytania o pozwolenie. Anna Bohdziewicz zdjęcia reportażowe zaczęła robić w 1981 roku. Wtedy było łatwiej fotografować – przyznaje. – Ludzie nie mieli nic przeciwko. Cieszyli się, że są fotografowani. Ona sama widziała jak zmienia się otaczająca ją rzeczywistość. Wystarczyło wyjść na ulicę żeby znaleźć walkę o wolność, bunt, politykę, ludzkie dramaty i problemy. Fale strajków, protestów, różnorakie pochody w patriotyczne rocznice – Warszawa była nimi wręcz nasycona. Z tego okresu pochodzą pierwsze zdjęcia Fotodziennika, a dokładniej jego zalążki.
Po Stanie wojennym fotografka postanowiła bardziej świadomie dobierać obrazy i zamienić je w systematycznie uzupełnianą kolekcję. Żeby nie zatraciły znaczenia zaczęła fotografie podpisywać – na dużym, białym kartonie przyklejała zdjęcie i opisywała flamastrem. Przez lata zmieniała technikę przyklejania (zwykłe kleje stopniowo zniszczyły zdjęcia), papier, a nawet flamaster (na pióro, a potem komputer), ale nie zmieniła założenia. Przez dziesiątki lat opisywała fotografią rzeczywistość i wkładała ją do starannie przygotowanych pudełek. Czas zmienia znaczenie fotografii – opowiadała, pokazując wybrane zdjęcia z ponad dwudziestoletniego zbioru. - Dziś bym inaczej podpisała te zdjęcia, może inaczej je zrobiła – dodaje. Dzisiaj torba pełna papieru toaletowego ma inne znaczenie niż w czasach Polski Ludowej. Inaczej się patrzy na zdjęcia stoczniowców, Wałęsę przy okrągłym stole. Tymczasem komentarze autorki są ironiczne lub złośliwe, czasem smutne, czasem bardzo emocjonalne i osobiste. Stanowią jednak integralną część zdjęć.
Ta część wykładu pozwalała zastanowić się nad pytaniem, po co w ogóle robić zdjęcia. Czy ten wybrany kawałek rzeczywistości za dwadzieścia lat będzie miał jakieś znaczenie? Może właśnie cykle zdjęć są odpowiedzią na te pytania. Ukazują w jaki sposób zmienia się świat, fotograf i sama fotografia. Niektóre sceny z Fotodziennika są bardzo osobiste – ludzie w kolejce, wigilijny karp, widok z okna. Niektóre dotyczą historii – upadających pomników, pochodów, starć z policją, polityki. Jeszcze inne są czystą codziennością – sklepową ladą, okienkiem na poczcie, spacerem w parku.
Głównym narzędziem warsztatu fotografa jest jego głowa – podsumowała zgrabnie organizatorka wykładu, dziękując prowadzącej za poświęcony czas. Ale nie tylko głowa rozumiana jako oko i myśl, która naciska spust migawki. Być może głównym narzędziem warsztatu fotografa jest po prostu myśl, która decyduje, co się stanie dalej z jego zdjęciem. Czy zostanie wyrzucone, a może ciekawie obrobione, lub pocięte i złożone od nowa, czy skrzętnie opisane i wsadzone do kartonu. Ale przede wszystkim – czy komuś je pokaże.
Artykuł opublikowany na portalu MojeOpinie.pl
Czytaj więcej...
W tym tygodniu spotkanie z fotografką (która zdecydowanie odcina się od słowa fotografik) nosiło przewrotny tytuł Bez warsztatu. Dlaczego przewrotny? Warsztat fotografa z reguły kojarzony jest z techniczną, skomplikowaną i pełną pułapek stroną zawodu. Oto mamy ciemnię – cyfrową, lub taką bardziej tradycyjną (najczęściej w łazience); a miejsce to wypełnione jest regułami i technikami obróbki, których można nauczyć się z różnych poważnych książek. Tymczasem Anna Beata Bohdziewicz – fotografka, reporterka i kuratorka wystaw, która robieniu zdjęć poświęciła ostatnie trzydzieści lat, przez cały swój wykład starała się udowodnić, że warsztat w sensie technicznym to ostatnia rzecz jakiej fotograf potrzebuje w swojej pracy.
Co do kilku rzeczy była zgodna. Po pierwsze mamy aparat. Anna Bohdziewicz swojego pierwszego Zenita dostała od ojca, z zawodu filmowca. Bez wskazówek, rad czy instruktażu. Po prostu wzięła aparat i zaczęła próbować. Nigdy nie czytałam żadnych książek o fotografii – przyznała. Czegokolwiek się wtedy uczyła – uczyła się na własnych błędach. Pierwsze kadry powstawały metodą prób i błędów. Ale pozwoliło to odkryć, że nawet jeśli technika nie jest naszą mocną stroną, wcale nie musimy rezygnować z robienia zdjęć.
Po pierwsze – ważne czy mamy inspirację. W wypadku naszej bohaterki – były to podróże. Zmiana miejsca zawsze działa inspirująco – mówiła, pokazując swoje pierwsze fotografie z Wenecji, Paryża, Anglii… Inspiracja wyzwala natychmiast inną cechę, bardzo przydatną dla fotografa: wyczucie chwili, miejsca i kompozycji. To narzędzie sprawia, że proste chwytanie obrazów zmienia się w pewną dokumentację rzeczywistości, pewien ciąg, cykl spojrzeń. I właśnie o takich cyklach opowiadał wykład pani Bohdziewicz. Starała się na podstawie swoich fascynacji pokazać uczestnikom wykładu, że tam gdzie jest myśl przewodnia, tam i stopniowo pojawi się warsztat – zarówno techniczny, jak i artystyczny.
Pierwsza jej fascynacja była prosta i może nieco dziwna: drzwi. Fotografowanie drzwi, klamek, zamków, krat, łańcuchów może wydawać się nieco zabawne. Tego typu fotografie pojedynczo są po prostu pozbawionym znaczenia wycinkiem z rzeczywistości. Ale zestawione w serię stają się korowodem niedopowiedzianych historii. Same drzwi: bez reszty budynku, bez adresu, bez człowieka. Ile miejsca dla wyobraźni! Niejeden początkujący fotograf z pewnością dostrzegł podobne prawidłowości w swoich fotografiach. Może lubi uwieczniać psy, latarnie, zachody słońca. Warto się nad tym zatrzymać i przejrzeć fotograficzne archiwum. Może jest w tym jakiś głębszy sens. Może to początek kariery…
Pierwsze fotografie są często także pierwszą okazją do eksperymentów w ciemni - znęcania się nad jedną klatką, wywoływania jej na sto sposobów. Tą drogą fotograf odkrywa, że z jednego zdjęcia można uzyskać wiele efektów, właściwie całą wystawę. Czasem nie musi nawet wsadzać do powiększalnika negatywu. Wystarczy… suszony kwiat. Właśnie w ten sposób pani Bohdziewicz zapoczątkowała cykl „Kosmos” – serię obrazów stworzonych poprzez naświetlanie liści, suszonych kwiatów i traw. Ułożone w mozaikę tworzą one jakby serię mini-portretów. Autorka nie kryła, że kusi ją kontynuowanie tego pomysłu. Jak już coś zacznę robić, zwykle mi się rozrasta. Potem mi trudno skończyć – przyznała z rozbawieniem. Przez chwilę zastanawiała się nad podobnym cyklem, ale przy użyciu skanera. Jak widać, postęp technologiczny także bywa inspiracją. Inne nietypowe narzędzia używane przez panią fotograf to np. bibułka po czekoladzie nałożona na negatyw. W ten sposób wywoływała cykl portretów z Afganistanu. W efekcie zdjęcia stały się zamglone, jakby powstały kilkadziesiąt lat wcześniej. Ludzie, być może zupełnie współcześni, na fotografiach cofnęli się w czasie.
Jeśli jednak fotografowi znudzi się eksperymentowanie w ciemni, zawsze zostają mu inne ważne narzędzia do obróbki obrazu: nożyczki i klej. Techniką kolażową, na prośbę działacza solidarności, księdza Kazimierza Jancarza, fotografka w 1981 roku zmieniła zdjęcia peerelowskich ulic i kilka portretów figurek Chrystusa we współczesną Drogę Krzyżową. Tym samym obok sceny ukrzyżowania z przed tysiąca lat pojawili się bardzo współcześni widzowie, zatroskanie smutnym losem Zbawiciela. Jedno ze zdjęć tej serii miało się nawet ukazać w Tygodniku Powszechnym, ale nie spodobało się cenzurze. Dlaczego? Przedstawiało bowiem figurę Chrystusa zakopaną częściowo w hałdzie ziemi. Ciężki grudy zlepionego błota zbytnio się jednak kojarzyły cenzorom z grudami węgla i strajkującymi górnikami i musiało pozostać ukryte.
Zabawa technikami, przetwarzanie obrazów to jedna strona opowieści Anny Bohdziewicz o warsztacie fotograda. Drugą jest czysty reportaż, dokumentacja rzeczywistości. Fotografka zdaje się postrzegać otaczający świat właśnie w postaci obrazów – głównie utrwalonych momentów codziennego życia. Ma na koncie wiele serii: fotografie warszawskich kapliczek, fotografie procesji Bożego Ciała, nawet serię zdjęć twarzy z kolorowych bilbordów, które w latach dziewięćdziesiątych zaatakowały polskie ulice. Wszystkie te cykle uważa za otwarte i z rozbawieniem przyznaje, że mają tendencje do rozrastania się w miarę upływu czasu. Ale jej najbardziej świadomym i najobszerniejszym cyklem są zdjęcia reportażowe, które zebrane razem tworzą osobisty pamiętnik: Fotodziennik.
Cykl ten najpełniej pokazuje kolejne narzędzia warsztatu fotografa: ludzi, przestrzeń i czas. Ludzie, których trzeba dostrzec i uchwycić, sportretować. Czasem trzeba przełamać ich opór, albo zrozumieć ich historię. Fotografka sama przyznała, że ma w zwyczaju najpierw fotografować, potem pytać. Chwila jest ulotna – wyjaśnia. Nie ma czasu na pytania o pozwolenie. Anna Bohdziewicz zdjęcia reportażowe zaczęła robić w 1981 roku. Wtedy było łatwiej fotografować – przyznaje. – Ludzie nie mieli nic przeciwko. Cieszyli się, że są fotografowani. Ona sama widziała jak zmienia się otaczająca ją rzeczywistość. Wystarczyło wyjść na ulicę żeby znaleźć walkę o wolność, bunt, politykę, ludzkie dramaty i problemy. Fale strajków, protestów, różnorakie pochody w patriotyczne rocznice – Warszawa była nimi wręcz nasycona. Z tego okresu pochodzą pierwsze zdjęcia Fotodziennika, a dokładniej jego zalążki.
Po Stanie wojennym fotografka postanowiła bardziej świadomie dobierać obrazy i zamienić je w systematycznie uzupełnianą kolekcję. Żeby nie zatraciły znaczenia zaczęła fotografie podpisywać – na dużym, białym kartonie przyklejała zdjęcie i opisywała flamastrem. Przez lata zmieniała technikę przyklejania (zwykłe kleje stopniowo zniszczyły zdjęcia), papier, a nawet flamaster (na pióro, a potem komputer), ale nie zmieniła założenia. Przez dziesiątki lat opisywała fotografią rzeczywistość i wkładała ją do starannie przygotowanych pudełek. Czas zmienia znaczenie fotografii – opowiadała, pokazując wybrane zdjęcia z ponad dwudziestoletniego zbioru. - Dziś bym inaczej podpisała te zdjęcia, może inaczej je zrobiła – dodaje. Dzisiaj torba pełna papieru toaletowego ma inne znaczenie niż w czasach Polski Ludowej. Inaczej się patrzy na zdjęcia stoczniowców, Wałęsę przy okrągłym stole. Tymczasem komentarze autorki są ironiczne lub złośliwe, czasem smutne, czasem bardzo emocjonalne i osobiste. Stanowią jednak integralną część zdjęć.
Ta część wykładu pozwalała zastanowić się nad pytaniem, po co w ogóle robić zdjęcia. Czy ten wybrany kawałek rzeczywistości za dwadzieścia lat będzie miał jakieś znaczenie? Może właśnie cykle zdjęć są odpowiedzią na te pytania. Ukazują w jaki sposób zmienia się świat, fotograf i sama fotografia. Niektóre sceny z Fotodziennika są bardzo osobiste – ludzie w kolejce, wigilijny karp, widok z okna. Niektóre dotyczą historii – upadających pomników, pochodów, starć z policją, polityki. Jeszcze inne są czystą codziennością – sklepową ladą, okienkiem na poczcie, spacerem w parku.
Głównym narzędziem warsztatu fotografa jest jego głowa – podsumowała zgrabnie organizatorka wykładu, dziękując prowadzącej za poświęcony czas. Ale nie tylko głowa rozumiana jako oko i myśl, która naciska spust migawki. Być może głównym narzędziem warsztatu fotografa jest po prostu myśl, która decyduje, co się stanie dalej z jego zdjęciem. Czy zostanie wyrzucone, a może ciekawie obrobione, lub pocięte i złożone od nowa, czy skrzętnie opisane i wsadzone do kartonu. Ale przede wszystkim – czy komuś je pokaże.
Artykuł opublikowany na portalu MojeOpinie.pl
Czytaj więcej...
sobota, 7 listopada 2009
Ziemia jest płaska (a fotografia okrągła)
Ostanie spotkanie z cyklu „Czwartki z fotografią” zupełnie celowo zamieniło się w prawdziwy wykład. Tym razem tematem wiodącym były zdjęcia panoramiczne. Prelegentem wybrany został – zapewne nie przypadkowo absolutny pasjonat, niepublikowany dotąd fotograf i biolog w jednym - Paweł Szpygiel. Dotąd na scenie królowały szlachetne techniki fotograficzne, tajemnice warsztatu przekazywane z pokolenia na pokolenie. Warto było usłyszeć co ma do powiedzenia człowiek z drugiej strony barykady, który uparcie podkreśla, że aparat cyfrowy to najpiękniejszy wynalazek na świecie i twierdzi, że Ziemia jest płaska.
Paweł Szpygiel jest absolwentem Wydziału Biologii Uniwersytetu Warszawskiego. Na studia dostał się tylko po to, żeby pracować w znajdującej się przy tym wydziale Pracowni Fotografii i Informacji Obrazowej. Zapalony płetwonurek, ciekawy podwodnego świata, a w szczególności polskich jezior. Zasłyną serią fotografii opublikowaną w National Geographic (2002 r.), ale miejsce ich wykonania utrzymuje w ścisłym sekrecie. Nie wyjawia nazw jezior w których nurkuje celowo – aby ocalić te miejsca przed „najazdem” turystów i amatorów. Zamiast tego tworzy obszerne, podwodne panoramy.
Swój wykład rozpoczął jednak nie od biologii, a od historii. Na początek można było posłuchać o historii dziewiętnastowiecznych panoram malarski (Henryka Ligockiego czy Jana Styki). Wykład zagłębiał się dalej w historię, poprzez poszczególnych fotografów tworzących pierwsze panoramy, aż po współczesne możliwości komputerów i sprzętu fotograficznego. Prezentując pierwszą polską panoramę do samodzielnego złożenia, która ukazała się w gazecie „Kłosy” w 1873 roku Paweł Szpygiel polecił słuchaczom dobrze ją zapamiętać. Wrócił do tego wspomnienia przechodząc do swojej ulubionej, współczesnej dziedziny – panoramy sferycznej, której oglądanie jest możliwe jedynie przy użyciu komputera. Z jednej strony mamy tekturowy walec, który należało skleić z dostarczonych w gazecie części i przymocować do żyrandola, a następnie stanąć w jego środku i podziwiać od wewnątrz. Z drugiej strony mamy cyfrową kulę, której wnętrze możemy oglądać wyłącznie dzięki cyfrowym urządzeniom.
Nie zmieniło się jedno – na większości panoramicznych zdjęć rzadko występują ludzie ani pojazdy. Jak wspomniał fotograf, jeśli pojawiają się na dawnych zdjęciach lub rycinach z ubiegłego wieku, to wyłącznie dzięki zafałszowaniu obrazu, doklejeniu (dorysowaniu) elementów. Ówczesne aparaty fotograficzne miały tak wąski kąt widzenia, że trzeba było kilkunastu, a najczęściej kilkudziesięciu połączonych zdjęć, żeby stworzyć całą panoramę. Do tego – jak wiemy – ówczesne klisze wymagały dłuższego naświetlania. Dlatego zdjęcia panoramiczne były robione najczęściej bardzo wcześnie rano, kiedy na ulicach niemal nie było ludzi i pojazdów. Współcześnie, kiedy technologia poszła znacznie do przodu, fotograf nie ma już takich ograniczeń. Specjalistyczny aparat z bardzo szerokim kątem widzenia wymaga mniej niż dziesięciu zdjęć do stworzenia panoramy. Trzeba jednak wykonywać je bardzo szybko – zmieniające się warunki oświetleniowe mogą sprawić, że pierwsze i ostatnie zdjęcie (które przecież należy później połączyć) będą się od siebie zbyt różnić. Fotograf ma może minutę na całą panoramę – tłumaczył Paweł Szpygiel, objaśniając tajemnice sprzętu i tłumacząc, jak najłatwiej zabrać się dorzeczy. Pierwszy raz na czwartkowym wykładzie autor fotografii tak dokładnie i wyczerpująco wyjaśniał, w jaki sposób można pójść w jego ślady. Kilka uwag było wręcz bezcennych – nie każdy pamięta bowiem, że obracając aparat wokół własnej osi nie zdołamy wykonać serii pasujących do siebie zdjęć. Należy obracać aparat wokół jednego, starannie wybranego punktu w obiektywie – najlepiej nie zmieniając położenia soczewek. Dopiero wtedy możemy mieć pewność, że nasza panorama będzie idealnie zgrana. Paweł Szpygiel starał się dokładnie wyjaśniać (a nawet zilustrować) takie pułapki czyhające na jego naśladowców. Można się domyślać, że w takich chwilach niemal każdy słuchacz wykładu choć przez chwilę miał ochotę chwycić aparat i spróbować. Nie zabrakło też ciekawostek z życia profesjonalisty – omówienia historii jednego z głównych programów komputerowych, którego pojawienie się w Internecie (jako program open source) otworzyło dostęp do fotografii panoramicznej także amatorom. Inny przykład to narzędzia do precyzyjnego obracania aparatem w trakcie robienia zdjęć do panoramy, skonstruowane… z kolcków lego.
Po długim wstępie teoretycznym, oczywiście nastąpił pokaz zdjęć. Jako modelowy przykład konstruowania panoramy sferycznej Paweł Szpygiel wybrał fotografie holu Muzeum Narodowego. Fotografie, na których niemal każda linia prosta stała się łukiem. Nie da się opisać wrażenia rozciągnięcia na płaskim fragmencie obrazu widoku wszystkich czterech ścian pomieszczenia na raz. W tym tkwi różnica między panoramą w kształcie walca, a kulą. Fotograf objaśniał, jak program do składania panoramy w całość nakłada na siebie poszczególne punkty obrazu, sklejając w całość serię fragmentarycznych obrazów. W ten sposób powstaje płaski odpowiednik kuli. Ale jeśli by pozwolić komputerom na swobodę… Wtedy zamiast klasycznej panoramy powstają fantazyjnie powyginane pomieszczenia, gdzie muzealna strażniczka siedzi na suficie, a marmurowe popiersie jest trzy razy większe niż w rzeczywistości. Prezentowane przez Pawła Szpygiela fotografie z centrum Warszawy robią jeszcze bardziej niesamowite wrażenie. Fotografia parku zamknięta w postaci małej planety pośród pełnego obłoków nieba; wnętrze gmachu politechniki, nabrzmiałe i nadmuchane jak balon; klatki schodowe Mostu Poniatowskiego, które niczym na obrazie futurysty rozbiegają się we wszystkich kierunkach na raz; ginące we mgle bezkresne wieżowce… Wrażenie niesamowitości potęguje jeszcze świadomość, że fotografie te przedstawiają rzeczywiste, dobrze znane na co dzień miejsca w stolicy. Jednak zawinięte w kształty motyla, niekończącej się ósemki, czy gigantycznego bąbla sprawiają wrażenie miejsc iście bajkowych. W tych obrazach kuszą możliwości komputera, który tak swobodnie przekształca rzeczywistość.
Ale Paweł Szpygiel przedstawił nie tylko te fotograficzne manipulacje na miejskiej przestrzeni. Sięgnął do prywatnych zasobów i przeniósł słuchaczy na chwilę pod wodę polskich jezior. Większość internautów zna już to wrażenie wirtualnej podróży po pomieszczeniach muzeów i galerii, jakie dają cyfrowe symulacje. Ale czy kiedykolwiek znalazł się w ten sposób pod wodą? Zadziwia, ile kolorów, faktur i detali można znaleźć w polskich wodach. Panoramy Szpygiela są też wielowarstwowe – w niektóre punkty można się swobodnie zagłębiać, aby oglądać detale, przepływające ryby, przebłyski słońca. A nie jest łatwo zrobić takie zdjęcia. Kiedy się postawi aparat, trzeba czekać godzinę, dwie, aż muł opadnie – opowiadał nasz fotograf. Żeby poruszyć aparatem, nie można po prostu wskoczyć do wody. Pozostaje wychylanie się z pontonu, albo cierpliwe czekanie w bezruchu na dnie jeziora. Paweł Szpygiel mógł tutaj liczyć na pomoc żony, Joanny, która od lat towarzyszy mu w podwodnych wyprawach i czasami bywa na zdjęciach uwieczniana. Nurek-fotogaf zmaga się nie tylko z mętną wodą, przesuwającym się szybko światłem słońca czy wymagającym sprzętem. Wśród opowieści na tym wykładzie znalazła się także historia uporczywego szkwału, czyli złośliwej burzy, która nie tylko wygnała fotografów z jeziora, ale – poprzez zwalone drzewa – także unieruchomiła ich na lądzie.
Z taką ilością informacji na temat technik fotograficznych, sprzętu i metod pracy każdy amator czuje w sobie potężną chęć podjęcia wyzwania. Ale czy warto? Na GPSach świat jest płaski – skomentował w pewnym momencie fotograf swoje opowieści. – Nikt by nie pomyślał, że Ziemia jest okrągła. Dopiero fotografia ujawnia istnienie w przestrzeni łuków i zaokrągleń. Wtedy człowiek zaczyna uświadamiać sobie, że żyje wewnątrz kuli. A więc jeśli świat, który ogląda oczami wciąż jest dla niego zbyt płaski – powinien zrobić panoramę.
Czytaj więcej...
Paweł Szpygiel jest absolwentem Wydziału Biologii Uniwersytetu Warszawskiego. Na studia dostał się tylko po to, żeby pracować w znajdującej się przy tym wydziale Pracowni Fotografii i Informacji Obrazowej. Zapalony płetwonurek, ciekawy podwodnego świata, a w szczególności polskich jezior. Zasłyną serią fotografii opublikowaną w National Geographic (2002 r.), ale miejsce ich wykonania utrzymuje w ścisłym sekrecie. Nie wyjawia nazw jezior w których nurkuje celowo – aby ocalić te miejsca przed „najazdem” turystów i amatorów. Zamiast tego tworzy obszerne, podwodne panoramy.
Swój wykład rozpoczął jednak nie od biologii, a od historii. Na początek można było posłuchać o historii dziewiętnastowiecznych panoram malarski (Henryka Ligockiego czy Jana Styki). Wykład zagłębiał się dalej w historię, poprzez poszczególnych fotografów tworzących pierwsze panoramy, aż po współczesne możliwości komputerów i sprzętu fotograficznego. Prezentując pierwszą polską panoramę do samodzielnego złożenia, która ukazała się w gazecie „Kłosy” w 1873 roku Paweł Szpygiel polecił słuchaczom dobrze ją zapamiętać. Wrócił do tego wspomnienia przechodząc do swojej ulubionej, współczesnej dziedziny – panoramy sferycznej, której oglądanie jest możliwe jedynie przy użyciu komputera. Z jednej strony mamy tekturowy walec, który należało skleić z dostarczonych w gazecie części i przymocować do żyrandola, a następnie stanąć w jego środku i podziwiać od wewnątrz. Z drugiej strony mamy cyfrową kulę, której wnętrze możemy oglądać wyłącznie dzięki cyfrowym urządzeniom.
Nie zmieniło się jedno – na większości panoramicznych zdjęć rzadko występują ludzie ani pojazdy. Jak wspomniał fotograf, jeśli pojawiają się na dawnych zdjęciach lub rycinach z ubiegłego wieku, to wyłącznie dzięki zafałszowaniu obrazu, doklejeniu (dorysowaniu) elementów. Ówczesne aparaty fotograficzne miały tak wąski kąt widzenia, że trzeba było kilkunastu, a najczęściej kilkudziesięciu połączonych zdjęć, żeby stworzyć całą panoramę. Do tego – jak wiemy – ówczesne klisze wymagały dłuższego naświetlania. Dlatego zdjęcia panoramiczne były robione najczęściej bardzo wcześnie rano, kiedy na ulicach niemal nie było ludzi i pojazdów. Współcześnie, kiedy technologia poszła znacznie do przodu, fotograf nie ma już takich ograniczeń. Specjalistyczny aparat z bardzo szerokim kątem widzenia wymaga mniej niż dziesięciu zdjęć do stworzenia panoramy. Trzeba jednak wykonywać je bardzo szybko – zmieniające się warunki oświetleniowe mogą sprawić, że pierwsze i ostatnie zdjęcie (które przecież należy później połączyć) będą się od siebie zbyt różnić. Fotograf ma może minutę na całą panoramę – tłumaczył Paweł Szpygiel, objaśniając tajemnice sprzętu i tłumacząc, jak najłatwiej zabrać się dorzeczy. Pierwszy raz na czwartkowym wykładzie autor fotografii tak dokładnie i wyczerpująco wyjaśniał, w jaki sposób można pójść w jego ślady. Kilka uwag było wręcz bezcennych – nie każdy pamięta bowiem, że obracając aparat wokół własnej osi nie zdołamy wykonać serii pasujących do siebie zdjęć. Należy obracać aparat wokół jednego, starannie wybranego punktu w obiektywie – najlepiej nie zmieniając położenia soczewek. Dopiero wtedy możemy mieć pewność, że nasza panorama będzie idealnie zgrana. Paweł Szpygiel starał się dokładnie wyjaśniać (a nawet zilustrować) takie pułapki czyhające na jego naśladowców. Można się domyślać, że w takich chwilach niemal każdy słuchacz wykładu choć przez chwilę miał ochotę chwycić aparat i spróbować. Nie zabrakło też ciekawostek z życia profesjonalisty – omówienia historii jednego z głównych programów komputerowych, którego pojawienie się w Internecie (jako program open source) otworzyło dostęp do fotografii panoramicznej także amatorom. Inny przykład to narzędzia do precyzyjnego obracania aparatem w trakcie robienia zdjęć do panoramy, skonstruowane… z kolcków lego.
Po długim wstępie teoretycznym, oczywiście nastąpił pokaz zdjęć. Jako modelowy przykład konstruowania panoramy sferycznej Paweł Szpygiel wybrał fotografie holu Muzeum Narodowego. Fotografie, na których niemal każda linia prosta stała się łukiem. Nie da się opisać wrażenia rozciągnięcia na płaskim fragmencie obrazu widoku wszystkich czterech ścian pomieszczenia na raz. W tym tkwi różnica między panoramą w kształcie walca, a kulą. Fotograf objaśniał, jak program do składania panoramy w całość nakłada na siebie poszczególne punkty obrazu, sklejając w całość serię fragmentarycznych obrazów. W ten sposób powstaje płaski odpowiednik kuli. Ale jeśli by pozwolić komputerom na swobodę… Wtedy zamiast klasycznej panoramy powstają fantazyjnie powyginane pomieszczenia, gdzie muzealna strażniczka siedzi na suficie, a marmurowe popiersie jest trzy razy większe niż w rzeczywistości. Prezentowane przez Pawła Szpygiela fotografie z centrum Warszawy robią jeszcze bardziej niesamowite wrażenie. Fotografia parku zamknięta w postaci małej planety pośród pełnego obłoków nieba; wnętrze gmachu politechniki, nabrzmiałe i nadmuchane jak balon; klatki schodowe Mostu Poniatowskiego, które niczym na obrazie futurysty rozbiegają się we wszystkich kierunkach na raz; ginące we mgle bezkresne wieżowce… Wrażenie niesamowitości potęguje jeszcze świadomość, że fotografie te przedstawiają rzeczywiste, dobrze znane na co dzień miejsca w stolicy. Jednak zawinięte w kształty motyla, niekończącej się ósemki, czy gigantycznego bąbla sprawiają wrażenie miejsc iście bajkowych. W tych obrazach kuszą możliwości komputera, który tak swobodnie przekształca rzeczywistość.
Ale Paweł Szpygiel przedstawił nie tylko te fotograficzne manipulacje na miejskiej przestrzeni. Sięgnął do prywatnych zasobów i przeniósł słuchaczy na chwilę pod wodę polskich jezior. Większość internautów zna już to wrażenie wirtualnej podróży po pomieszczeniach muzeów i galerii, jakie dają cyfrowe symulacje. Ale czy kiedykolwiek znalazł się w ten sposób pod wodą? Zadziwia, ile kolorów, faktur i detali można znaleźć w polskich wodach. Panoramy Szpygiela są też wielowarstwowe – w niektóre punkty można się swobodnie zagłębiać, aby oglądać detale, przepływające ryby, przebłyski słońca. A nie jest łatwo zrobić takie zdjęcia. Kiedy się postawi aparat, trzeba czekać godzinę, dwie, aż muł opadnie – opowiadał nasz fotograf. Żeby poruszyć aparatem, nie można po prostu wskoczyć do wody. Pozostaje wychylanie się z pontonu, albo cierpliwe czekanie w bezruchu na dnie jeziora. Paweł Szpygiel mógł tutaj liczyć na pomoc żony, Joanny, która od lat towarzyszy mu w podwodnych wyprawach i czasami bywa na zdjęciach uwieczniana. Nurek-fotogaf zmaga się nie tylko z mętną wodą, przesuwającym się szybko światłem słońca czy wymagającym sprzętem. Wśród opowieści na tym wykładzie znalazła się także historia uporczywego szkwału, czyli złośliwej burzy, która nie tylko wygnała fotografów z jeziora, ale – poprzez zwalone drzewa – także unieruchomiła ich na lądzie.
Z taką ilością informacji na temat technik fotograficznych, sprzętu i metod pracy każdy amator czuje w sobie potężną chęć podjęcia wyzwania. Ale czy warto? Na GPSach świat jest płaski – skomentował w pewnym momencie fotograf swoje opowieści. – Nikt by nie pomyślał, że Ziemia jest okrągła. Dopiero fotografia ujawnia istnienie w przestrzeni łuków i zaokrągleń. Wtedy człowiek zaczyna uświadamiać sobie, że żyje wewnątrz kuli. A więc jeśli świat, który ogląda oczami wciąż jest dla niego zbyt płaski – powinien zrobić panoramę.
Czytaj więcej...
środa, 28 października 2009
Smutny album
fot. za mojeopinie.pl |
Mariusz Wideryński znany jest głównie z tego, że jego zdjęcia mogą się pojawić wszędzie – zrobił ich już setki. Zasilają największe agencje i banki fotografii w kraju i za granicą. Jako Prezes Związku Polskich Artystów Fotografików ma wiele do powiedzenia w świecie fotografii. Bywa inicjatorem i kuratorem wystaw, plenerów, akcji; wykłada w szkołach specjalistycznych. Po latach pracy jako fotograf Krajowej Agencji Wydawniczej postawił na zawodową wolność i poświęcił się dwóm swoim fotograficznym pasjom: pejzażowi i portretom.
Tak naprawdę to fotograf oba zagadnienia nazywa wspólnym mianownikiem: portret. Portret osoby, lub portret miejsca. Na spotkaniu przedstawił trzy serie zdjęć – portret, pejzaż i świadome połączenie tych dwóch elementów, czyli projekt wystawy „Fizjografie”. O technicznej stronie swojej fotografia mówił bardzo krótko. Nie będę się podpierał innymi doświadczeniami – oświadczył. – Będę mówił tylko o sobie. Więc jeśli mają mieć państwo pretensje, to tylko do mnie. Pan Wideryński jest zwolennikiem starej szkoły – fotografii analogowej, czarno białej (w efekcie odrzucenia współczesnej kakafonii barw, jak sam mówił), bez różnorakich eksperymentów, dodatkowych lamp czy filtrów. Polega zawsze na swoim wyczuciu i znajomości sprzętu. Jego fotografie powstają w świetle zastanym, o porach dnia przez fotografów rzadko wybieranych – wczesnym rankiem lub o zmierzchu. Skąpe, ale zarazem miękkie światło nadaje zdjęciom wyraz smutku i melancholii. Czy wszystkie Pana fotografie są takie mroczne? – padło nawet pytanie z sali. Autor uśmiechnął się i przyznał, że chyba tak – acz nie jest to efekt zamierzony.
Portrety Wideryńskiego to ciasne kadry, mocne zbliżenia, wyczekane momenty. Wśród jego fotografii można odnaleźć ludzi kultury (w tym innych fotografów) i polityki, ale także przypadkowych bezdomnych i ludzi spotkanych podczas wypraw na Ukrainę, Białoruś czy do USA. Jego metodą jest rozmowa (nigdy nie robi zdjęcia, jeśli nie uzyskał na nie zgody). Zaczepia ludzi, których twarz go zainspirowała i stara się podchwycić dostrzeżone przed chwilą emocje. Słowami staram się naprowadzać na sytuację, która chwilę temu miała miejsce – opowiadał. Wśród pytań do fotografa, który ma do czynienia z ludźmi zawsze przewija się jedno: czy ktoś Panu kiedyś odmówił? Wideryński przypomniał w tym momencie o pradawnym lęku, że fotografia odbiera ludziom fragment duszy. Mamy zakodowany pewien niepokój, kiedy stajemy przed obiektywem. – tłumaczył. – Każdy ma o sobie pewne wyobrażenie, o swoim wyglądzie. Kiedy stajemy przed obiektywem wpadamy w popłoch… Boimy się, że nasza twarz pokarze coś innego niż chcielibyśmy pokazać. Często pokazuje. Chociaż ze zdjęć Wideryńskiego najczęściej przebija smutek.
Nie inaczej odbiera się jego pejzaże – również utrzymane w czarno białej tonacji. Na co dzień robię setki zdjęć kolorowych – wyjaśniał autor. Ale jego własne poszukiwania, zdjęcia robione dla przyjemności są zawsze czarno białe. Czasem nawet specjalnie pozbawiane koloru. Pejzaże te są zawsze starannie skomponowanym kadrem, wycinkiem z jakiejś bliżej niezidentyfikowanej rzeczywistości. Wybiera do tego celu takie pory roku, które kojarzą się z przemianą: przełom jesieni i zimy, przedwiośnie. Autor kilkakrotnie podkreślał, że zależy mu głownie na uchwyceniu w przyrodzie ludzkich emocji.
Właśnie z tego zamysłu zrodził się projekt „Fizjografie”, czyli seria dyptyków – zestawień fotografii portretowej ze starannie dobranym pejzażem. Wideryński zestawił ze sobą portrety i pejzaże, tworząc podwójny obraz, który ma się nawzajem uzupełniać. Pomysł ciekawy, acz nie w pełni porywający. Głównie z powodu tej jednorodności emocji, z powodu natężenia smutku i melancholii. Aż chciałoby się zapytać, jak zilustrowałby dziecięcy śmiech, złość, czy też inne gwałtowniejsze emocje. Może to pytanie na jutro? Tymczasem spotkanie skończyło się po godzinie wyświetlania slajdów i wypełniona po brzegi sala opustoszała. Może słuchacze wykładu czym prędzej popędzili do księgarni zobaczyć, czy kolorowe zdjęcia Wideryńskiego są weselsze? A może nie zostało nic więcej do powiedzenia.
Przecież na spotkanie z fotografem nie przychodzi się dla zdjęć, tylko dla fotografa. W tej materii została nam jednak odrobina niedosytu.
Artykuł opublikowany na portalu MojeOpinie.pl
Czytaj więcej...
wtorek, 20 października 2009
Sentymentalne podróże przez dziurkę
Spotkania z fotografią w Muzeum Narodowym zdecydowanie idą w stronę spotkań z historią. Do prelekcji wybierani są artyści, którym daleko do pstrykania fotek popularną cyfrówką. Tym razem artystka Georgia Krawiec zafundowała podróż w czasy pierwszych kroków fotografii. Pojawiły się takie pojęcia jak camera obscura, chemigramy, kalotypia… Przez znawców tematu zaliczane do tzw. technik szlachetnych.
O artystce powiedzieć można nie za dużo. Tyle, że wyrosła w Niemczech, gdzie jej poglądy na sztukę fotografii zostały oszlifowane, wytrawione i ukształtowane, m.in. na Uniwersytecie Siegen. W swoim wykładzie często wspominała Bauhaus, niemiecką szkołę artystyczną, która ukształtowała wiele poglądów na współczesną sztukę, także jej własne. O swojej dziedzinie twórczości mówi, że zalicza się do grupy po niemiecku nazywanej Kunstfotografie, co dość swobodnie tłumaczone jest dziś na fotografię artystyczną – w odróżnieniu od fotografii jako fachu, narzędzia. W Polsce pojęcie to nie jest tak wyraźnie określone i nasz język nie oddaje go, zdaniem artystki, wystarczająco jasno. Tyle, że jej fotografię trudno nazwać inaczej – jest swoistą manipulacją obrazem. Ale daleką od cyfrowej obróbki graficznej. Tajemnicą tej fotografii jest ciemnia, chemia i historia.
Sprowadzając się do Warszawy Georgia Krawiec zmierzyła się z kilkoma wyzwaniami. Po pierwsze samo miasto, które dla niej niepokojąco różniło się od dotychczasowych miejsc zamieszkania. Być może dlatego jej pierwszy, zrealizowany w Polsce projekt dotyczył obiektu dla Warszawy najbardziej istotnego. Projekt Pałac – moja miłość jest serią portretów budynku, który dla mieszkańca okolic Centrum Warszawy był wyznacznikiem kierunku „na dom”. Budynku znienawidzonego przez mieszkańców stolicy, ale trudnego do ominięcia – wzrokiem, samochodem, umysłem. Kiedy pewien dziennikarz przeprowadzał ze mną rozmowę na temat tego projektu – opowiadała pani Krawiec. – wciąż pytał mnie „Jak pałac ma Pani na myśli?”. Nie mógł uwierzyć, ze chodzi o Pałac Kultury i Nauki. Jej wizja PKiN zdecydowanie różni się od naszej codzienności jako obserwatorów pałacu. Przede wszystkim – oglądamy ten budynek przez dziurkę od klucza, ponieważ technika fotograficzna wybrana przez artystkę polega na przepuszczaniu światła przez wąski otwór i tworzeniu maleńkiej, kilkucentymetrowej odbitki wielkości pocztowego znaczka.
Camera obscura, czyli tzw. fotografia otworkowa to technika fotografii bezobiektywowej. Soczewkę obiektywu zastępuje mały otworek, przez który światło pada na negatyw. Wnętrze pudełka jest wyłożone czarną powłoką, tak więc jedyne światło jakie dostaje się do tej miniaturowej ciemni to światło zewnętrzne. Średnica otworka w przypadku fotografii pani Krawiec sięgała wielkości 0,2 mm. Co za tym idzie – czas naświetlania musiał być proporcjonalnie dłuższy (istnieją specjalne wzory matematyczne pozwalające go obliczyć), sięgał kilkunastu, a nawet kilkudziesięciu minut! Nic dziwnego, jak zauważyła sama artystka, że nie sposób uwiecznić tą techniką przechodzących obok ludzi. Jeśli dołożymy do tego bardzo wiekowe techniki retuszu, fotomontażu powstałego przez naświetlanie papieru fotograficznego w różnych miejscach różnymi fragmentami negatywów. Do tego dołóżmy artystyczne techniki typu chemigram (nakładanie wywoływacza na papier fotograficzny za pomocą pędzla), tonowanie, podwójna ekspozycja… Fotografia miesza się tu z grafiką, z czym artystka bynajmniej się nie kryje. Jej opowieść o fotografiach stała się w tym miejscu podróżą po tajemnicach warsztatu, po historii technik fotograficznych. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że większość swoich aparatów otworkowych Georgia Krawiec konstruuje własnoręcznie z wyszukanych na pchlim targu materiałów i pudełek (publiczność miała okazję obejrzeć i dotknąć takich aparatów), zaczynamy się poważnie zastanawiać, czy pstryknięcie cyfrówką pejzażu górskiego nie wydaje się w tym kontekście trywialne.
Co ciekawe, chociaż sama artystka opowiadała o trudności uchwycenia obrazu człowieka poprzez fotografię otworkową, sama podjęła się takiego wyzwania. Zrealizowała tą techniką serię 68 portretów Niemców mieszkających, studiujących lub pracujących w Polsce. Jak sama mówiła – wymagało to unieruchomienia modela na dość długi czas. Delikatne mimowolne ruchy, samo oddychanie nadały konturom fotografii pewną miękkość. Zmiana pozycji, ruch głową powodowały powstanie interesujących efektów wizualnych. Technika portretowania to jedno. Drugim ważnym aspektem tego projektu było odnalezienie tożsamości ludzi, którzy dla przeciętnego Polaka są po prostu „Niemcem”, nie „mieszkańcem Niemiec”. Słowo Niemiec jest dla polaka pejoratywne, niesie pewien bagaż krzywd – opowiadała artystka. Ona sama, przyzwyczajona do oddzielania historii od człowieka, nie potrafi się z tym utożsamieniem pogodzić. Jej Niemcy ukrywają się przed światem będąc w Polsce – ponieważ trudno im udźwignąć historyczny bagaż po przodkach.
Trzecią serią ciekawych zdjęć prezentowaną przez artystkę była „dezorientacja” – seria zdjęć z krajów Bliskiego Wschodu, która miała być próbą sfotografowania pozostałości danego orientalnego przepychu w nowoczesnych miastach. Opowieść o tych fotografiach była jednocześnie przepełniona zdumieniem, jak mało takich śladów można odnaleźć w nowoczesnych miastach Iranu, Syrii i Libanu. Z drugiej strony odnosiła się do historii dawnej fotografii podróżniczej z początków ubiegłego stulecia. Fotografii, w której dawało się uchwycić tylko nieruchome obiekty – budynki, pomniki, zabytki. W ten sposób zdjęcie zrobione tą techniką współcześnie niczym nie różni się od tych wykonanych prawie 80 lat temu – te same obiekty, to samo niebo. I żadnych ludzi.
W serii orientalnych podróży znów mamy do czynienia z tajemniczymi technikami fotografii, takimi jak kalotypia, odbitki solne i inne tajemnice warsztatowe. Artystka, która na co dzień wykłada w kilku szkołach fotografii, potraktowała widownię jak zrzeszoną w jedno bractwo grupę wtajemniczonych. Słuchając jej opowieści z jednej strony można było przerazić się mnogością chemii (jak sama artystka wspomina Nigdy nie lubiłam chemii w szkole, bo uczono mnie samych niepraktycznych rzeczy. Tu, przy fotografii, chemia okazała się produktem pierwszej potrzeby.), technik retuszu i manipulacji obrazem, tajemnic dotyczących papieru, sposobu naświetlania, wywoływania, wpływania na oraz… Ale lęk szybko mijał, kiedy ruszała wyobraźnia. Być może dla słuchaczy tego wykładu stanie się on inspiracją do porzucenia prostoty obróbki cyfrowej i sięgnięcia po bardziej skomplikowane, nieprzewidywalne i czasochłonne techniki fotograficzne. Są one tak niepowtarzalne i magiczne, że aż szkoda je oglądać tylko na komputerze.
Artykuł opublikowany na portalu MojeOpinie.pl
Czytaj więcej...
wtorek, 13 października 2009
Przypadki Pana Żaka
Paweł Żak jest przedstawicielem młodego pokolenia fotografów. Jak sam mówi, został fotografem, bo nie mógł zostać malarzem. Zamiast wyżywać się pędzlem na płótnie, przekształca zastaną rzeczywistość w sztukę za pomocą fotograficznych trików. Nigdy nie sięga po narzędzia fotomontażu. Jeśli czegoś nie da się uchwycić w obiektywie, nie ma sensu tego fotografować.
Drugie spotkanie z fotografią w sali kinowej Muzeum Narodowego w Warszawie miało za zadanie pokazać fotografię zupełnie różną od dynamicznych reportaży Chrisa Niedenthala. Pokaz zdjęć został pięknie zapowiedziany jako fotografia poetycka. Nosił tytuł Między negatywem a autorską odbitką - o niepowtarzalności w fotografii – co doskonale oddawało jego charakter. Żak znany jest głównie z fotografii stylizowanej, bardzo ekspresyjnej. Jedna z jego prac, która zawisła w 2002 na Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie, stało się w trakcie spotkania inspiracją do dyskusji na temat formatu zdjęć. Powiększone do ogromnych rozmiarów zdjęcie, przedstawiało zwinięty, kiełkujący liść łubinu. Jak w czasach dinozaurów – skomentowała jedna z uczestniczek spotkania swoje wrażenia dotyczące ekspozycji na PKiN. Olbrzymia roślina wznosząca się nad bezbronnym człowiekiem…?
Paweł Żak pokazał zdjęcia z czterech cyklów – w większości związanych z inscenizowaną fotografią detali i martwą naturą, oraz jeden cykl autoportretów. Nawet dla miłośnika tej gałęzi sztuki oglądanie serii zdjęć z rzutnika jest zajęciem odrobinę nużącym. Przestało takim być, kiedy fotograf zaczął opowiadać ich historię.
Pierwszy cykl zdjęć, noszący tytuł „Opowieści” (1995 rok) przedstawiał głównie stylizowane na baśniowe obrazki elementy martwej natury – owoce, kartonowe konstrukcje, dziecięce figurki. Myślałem, że samo poprawne sfotografowanie wymyślonych przeze mnie obrazów wystarczy – opowiadał Żak. - Ale nie byłem zadowolony z efektu. Ze złości wyrzuciłem negatywy na podłogę pracowni. Leżały tam kilka tygodni. Podeptane, porysowane klisze w końcu wzbudziły jego litość. Kiedy jednak ponownie wywołał zdjęcia litość przeszła w radość. Następne klatki specjalnie niszczył, żeby również nadać im efekt sfatygowanego, poprzecieranego światłem i cieniem obrazka ze snów. Drapałem je papierem ścierny, brudem z podłogi, popiołem z papierosa – opowiadał. Każde zdjęcie wywoływał tylko raz, żeby zachować jego unikatowy charakter. Te małe fotografie w formacie 25x25 cm stanowiły początek jego kariery artystycznej.
Zanim odkrył w sobie artystyczny pierwiastek, Paweł Żak był po prostu fotografem – technikiem, odtwórcą, reporterem. Do fotografii zabrał się, kiedy wyszło na jaw, że jego wielkie marzenie z dzieciństwa o przeistoczeniu się w wybitnego malarza czy rzeźbiarza, pozostanie niespełnione. Jak sam mówił – bieganina z aparatem miała wówczas głównie charakter towarzyski. Z czasem jednak zaczął poszukiwać w fotografii możliwości ukazania rzeczywistości w bardziej artystyczny sposób, tworząc własny styl. Jego sekretem zdają się być stare triki techniczne i chemiczne, które często były efektem przypadkowego zdarzenia. Do serii zdjęć roślin i detali przyrodniczych Żak postanowił użyć starego papieru, znalezionego w kilkunastoletnich zapasach materiałów fotograficznych. Zakupił specjalne preparaty do wywoływania zdjęć, aby na starym papierze uzyskać mocny, kontrastowy efekt. Wyszło… inaczej. Przede wszystkim wiekowy papier trzeba było bardzo długo naświetlać (ok. 30 minut), a rozpuszczalniki w połączeniu ze zniszczoną powłoką takiego papieru dawały nieoczekiwane efekty: wizje chmur, plamy, rysy, krople wody, dziwne kontrasty. I znów – Żak wywoływał odbitki tak długo, aż uzyskał jedną, w której pierwotne zdjęcie w połączeniu z niedoskonałościami papieru zyskiwało nową głębię. W ten sposób powstały niezwykłe, unikalne obrazy – znów niczym z sennych majaków. W ten sposób zużywał też uzyskiwane zewsząd zapasy papieru fotograficznego sprzed 10, 20, czy nawet 40 lat.
Przypadek jest jednym z głównych motywów fotografii Żaka. Przypadkiem dotarł do ciekawych efektów wizualnych, przypadkowi często pozostawia kompozycję swoich zdjęć. Fotografia „Prawdopodobieństwo” z serii „Martwa Natura” to efekt wyboru między 200 klatkami, na których uwieczniono dziesiątki prawdziwych rzutów kostką. Nie układam ich w fotoskopie, żeby uzyskać jakąś kompozycję. – komentował fotograf. Przypadek kreuje najbardziej wymowne obrazy. Żeby je uchwycić potrzeba czasem setek powtórzeń ujęcia, dziesiątek prób wywołania tego samego zdjęcia. Nie przeszkadza mu to planować każdego kadru, jak to miało miejsce w serii autoportretów, na których fotograf staje naprzeciw wyjątkowo nieposłusznych lustrzanych odbić. Dlaczego Paweł Żak w lustrze krzyczy, a Paweł Żak obok lustra zatyka uszy? Sprytny trik z filtrami: zdjęcie naświetla się dwukrotnie z tzw. czarnym filtrem połówkowym. Jest to po prostu czarna nakładka zasłaniająca połowę obiektywu. Jedno zdjęcie: nakładka z jednej strony, drugie zdjęcie na tej samej klatce – nakładka przełożona z drugiej strony. Efekt – dwie odsłony tego samego modela. Ten trik producenci sprzętu fotograficznego zazwyczaj przedstawiają jako obrazek dziewczynki wychylającej się po obu stronach tego samego drzewa – skomentował krótko fotograf. Chociaż trik jest prosty, wymaga uważnego planowania i dokładnego ustawienia modela do obu zdjęć, żeby uzyskać złudzenie, że model „rozdwoił” się do fotografii.
W taki sam sposób można zaplanować setkę rzutów kostką na białym obrusie, ulatujące w górę balony, czy pękającą mydlaną bańkę. Potrzebuję przypadku - czegoś, co jest poza mną – to zdanie Paweł Żak powtarzał kilka razy. To znaczy, że wierzy Pan w przeznaczenie? – skwitował ciekawski widz. A może raczej w przypadek kontrolowany? W każdym razie ten fotograf nauczył się wykorzystywać przypadki do tworzenia artystycznych obrazów. I to – zupełnie przypadkiem – docenianych przez znawców sztuki.
Czytaj więcej...
Drugie spotkanie z fotografią w sali kinowej Muzeum Narodowego w Warszawie miało za zadanie pokazać fotografię zupełnie różną od dynamicznych reportaży Chrisa Niedenthala. Pokaz zdjęć został pięknie zapowiedziany jako fotografia poetycka. Nosił tytuł Między negatywem a autorską odbitką - o niepowtarzalności w fotografii – co doskonale oddawało jego charakter. Żak znany jest głównie z fotografii stylizowanej, bardzo ekspresyjnej. Jedna z jego prac, która zawisła w 2002 na Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie, stało się w trakcie spotkania inspiracją do dyskusji na temat formatu zdjęć. Powiększone do ogromnych rozmiarów zdjęcie, przedstawiało zwinięty, kiełkujący liść łubinu. Jak w czasach dinozaurów – skomentowała jedna z uczestniczek spotkania swoje wrażenia dotyczące ekspozycji na PKiN. Olbrzymia roślina wznosząca się nad bezbronnym człowiekiem…?
Paweł Żak pokazał zdjęcia z czterech cyklów – w większości związanych z inscenizowaną fotografią detali i martwą naturą, oraz jeden cykl autoportretów. Nawet dla miłośnika tej gałęzi sztuki oglądanie serii zdjęć z rzutnika jest zajęciem odrobinę nużącym. Przestało takim być, kiedy fotograf zaczął opowiadać ich historię.
Pierwszy cykl zdjęć, noszący tytuł „Opowieści” (1995 rok) przedstawiał głównie stylizowane na baśniowe obrazki elementy martwej natury – owoce, kartonowe konstrukcje, dziecięce figurki. Myślałem, że samo poprawne sfotografowanie wymyślonych przeze mnie obrazów wystarczy – opowiadał Żak. - Ale nie byłem zadowolony z efektu. Ze złości wyrzuciłem negatywy na podłogę pracowni. Leżały tam kilka tygodni. Podeptane, porysowane klisze w końcu wzbudziły jego litość. Kiedy jednak ponownie wywołał zdjęcia litość przeszła w radość. Następne klatki specjalnie niszczył, żeby również nadać im efekt sfatygowanego, poprzecieranego światłem i cieniem obrazka ze snów. Drapałem je papierem ścierny, brudem z podłogi, popiołem z papierosa – opowiadał. Każde zdjęcie wywoływał tylko raz, żeby zachować jego unikatowy charakter. Te małe fotografie w formacie 25x25 cm stanowiły początek jego kariery artystycznej.
Zanim odkrył w sobie artystyczny pierwiastek, Paweł Żak był po prostu fotografem – technikiem, odtwórcą, reporterem. Do fotografii zabrał się, kiedy wyszło na jaw, że jego wielkie marzenie z dzieciństwa o przeistoczeniu się w wybitnego malarza czy rzeźbiarza, pozostanie niespełnione. Jak sam mówił – bieganina z aparatem miała wówczas głównie charakter towarzyski. Z czasem jednak zaczął poszukiwać w fotografii możliwości ukazania rzeczywistości w bardziej artystyczny sposób, tworząc własny styl. Jego sekretem zdają się być stare triki techniczne i chemiczne, które często były efektem przypadkowego zdarzenia. Do serii zdjęć roślin i detali przyrodniczych Żak postanowił użyć starego papieru, znalezionego w kilkunastoletnich zapasach materiałów fotograficznych. Zakupił specjalne preparaty do wywoływania zdjęć, aby na starym papierze uzyskać mocny, kontrastowy efekt. Wyszło… inaczej. Przede wszystkim wiekowy papier trzeba było bardzo długo naświetlać (ok. 30 minut), a rozpuszczalniki w połączeniu ze zniszczoną powłoką takiego papieru dawały nieoczekiwane efekty: wizje chmur, plamy, rysy, krople wody, dziwne kontrasty. I znów – Żak wywoływał odbitki tak długo, aż uzyskał jedną, w której pierwotne zdjęcie w połączeniu z niedoskonałościami papieru zyskiwało nową głębię. W ten sposób powstały niezwykłe, unikalne obrazy – znów niczym z sennych majaków. W ten sposób zużywał też uzyskiwane zewsząd zapasy papieru fotograficznego sprzed 10, 20, czy nawet 40 lat.
Przypadek jest jednym z głównych motywów fotografii Żaka. Przypadkiem dotarł do ciekawych efektów wizualnych, przypadkowi często pozostawia kompozycję swoich zdjęć. Fotografia „Prawdopodobieństwo” z serii „Martwa Natura” to efekt wyboru między 200 klatkami, na których uwieczniono dziesiątki prawdziwych rzutów kostką. Nie układam ich w fotoskopie, żeby uzyskać jakąś kompozycję. – komentował fotograf. Przypadek kreuje najbardziej wymowne obrazy. Żeby je uchwycić potrzeba czasem setek powtórzeń ujęcia, dziesiątek prób wywołania tego samego zdjęcia. Nie przeszkadza mu to planować każdego kadru, jak to miało miejsce w serii autoportretów, na których fotograf staje naprzeciw wyjątkowo nieposłusznych lustrzanych odbić. Dlaczego Paweł Żak w lustrze krzyczy, a Paweł Żak obok lustra zatyka uszy? Sprytny trik z filtrami: zdjęcie naświetla się dwukrotnie z tzw. czarnym filtrem połówkowym. Jest to po prostu czarna nakładka zasłaniająca połowę obiektywu. Jedno zdjęcie: nakładka z jednej strony, drugie zdjęcie na tej samej klatce – nakładka przełożona z drugiej strony. Efekt – dwie odsłony tego samego modela. Ten trik producenci sprzętu fotograficznego zazwyczaj przedstawiają jako obrazek dziewczynki wychylającej się po obu stronach tego samego drzewa – skomentował krótko fotograf. Chociaż trik jest prosty, wymaga uważnego planowania i dokładnego ustawienia modela do obu zdjęć, żeby uzyskać złudzenie, że model „rozdwoił” się do fotografii.
W taki sam sposób można zaplanować setkę rzutów kostką na białym obrusie, ulatujące w górę balony, czy pękającą mydlaną bańkę. Potrzebuję przypadku - czegoś, co jest poza mną – to zdanie Paweł Żak powtarzał kilka razy. To znaczy, że wierzy Pan w przeznaczenie? – skwitował ciekawski widz. A może raczej w przypadek kontrolowany? W każdym razie ten fotograf nauczył się wykorzystywać przypadki do tworzenia artystycznych obrazów. I to – zupełnie przypadkiem – docenianych przez znawców sztuki.
Opublikowane na stronie MojeOpinie.pl
Muzeum Narodowe przywróciło staropolską tradycję kulturalnych obiadów czwartkowych z okazji wystawy "Światłoczułe. Kolekcje fotografii w Muzeum Narodowym w Warszawie". Od października do grudnia w każdy „Czwartek z fotografią”, o godzinie 17:30 odbywać się będzie spotkanie ze znanym fotografem i jego zdjęciami.
Program spotkań na stronie Muzeum Narodowego.
Czytaj więcej...
czwartek, 1 października 2009
Historia zdjęć niedoskonałych
(fot. za: mojeopinie.pl) |
Nie jest to miejsce na wypisywanie osiągnięć Chrisa Niedethala – Internet pełen jest jego życiorysów. Wolę zając się tym, co on sam o sobie mówił przy okazji spotkania z odbiorcami swoich zdjęć. Jego zdaniem fotografia którą uprawiał była swego rodzaju dokumentacją komunizmu. O tamtych czasach opowiadał z przejęciem i dumą - jako fotoreporter amerykańskich gazet „Time” i „Newsweeka” towarzyszył przywódcom bloku wschodniego w zagranicznych podróżach, ale także przemierzał zmęczone narzuconym ustrojem kraje od zaplecza. Utrwalał na kliszy fotograficznej absurdy ustroju, bunt obywateli bloku wschodniego, momenty przemiany. Być może dlatego do prezentacji na czwartkowy spotkaniu Niedenthal wybrał zdjęcia z jednego tylko roku – roku 1989.
To rok ważny dla Polski, dla Europy i dla mnie – opowiadał. - Rok w którym właściwie upadł komunizm. A także rok, w którym moja praca się skończyła. Bo dla Niedenthala po upadku komunizmu nie było już zapotrzebowania na jego zdjęcia. Amerykańskie gazety przestały interesować się wschodnią Europą, a normalniejący świat bloku wschodniego przestał być tak burzliwym i spektakularnym tematem. Dla fotografa to prawie jak zawodowe uśpienie. Jednak – jak sam Niedenthal przyznaje – tamten okres w historii wciąż pozostaje ważny w Polsce i Europie. Świadczy o tym intensywność, z jaką jego zdjęcia są wciąż na nowo reprodukowane, drukowane i kupowane na całym świecie.
Jednym z najbardziej znanych zdjęć Chrisa Niedenthala jest blady, smutny obrazek z jednogo dnia pewnej polskiej zimy. Fotografia czołgu zaparkowanego 13 grudnia 1981 roku pod kinem „Moskwa” w Warszawie sama w sobie nie jest niczym niezwykłym. Ale jeśli dołożymy do niej filmowy afisz filmu Francisa Forda Coppoli, na którym ogromne, błękitne litery głoszą „CZAS APOKALIPSY”, otrzymamy niezwykły, alegoryczny kadr. Co ciekawe, kiedy Chris Niedenthal postanowił uwiecznić tą scenę, miała wyglądać zupełnie inaczej. Jak sam opowiadał na spotkaniu w MN: Wcale nie widziałem tego czołgu. Był schowany za drzewami. Widziałem samotnego żołnierza, kino i ten afisz. Zatrzymałem się, żeby zrobić zdjęcie… Aby uchwycić właściwy kadr, a jednocześnie pozostać niezauważonym, trzeba było dostać się do prywatnego mieszkania na piętrze – z oknem wychodzącym na ulice i kino. Skryty w cieniu, unikając błysku słońca w obiektywie, fotograf cichaczem dokumentował rzeczywistość. Gdyby został przyłapany – straciłby film, aparat, a może coś więcej.
Co prawda jako zagraniczny korespondent z odpowiednią akredytacją, do tego z brytyjskim paszportem (Niedenthal jest Polakiem, ale urodzony na emigracji) z góry zostałby potraktowany łagodniej niż polski fotograf. Władze komunistyczne i tajne służby obawiały się trochę incydentów z zagranicznymi dziennikarzami. Rodzimy fotograf z reguły nie dostawał pozwolenia na robienie zdjęć, a przyłapany z aparatem mógł liczyć na błyskawiczne aresztowanie, pobicie w więzieniu, a nawet gorzej. Dla korespondenta zagranicznej gazety najgorsze było ryzyko utraty negatywu. Dlatego ówczesne wyposażenie fotografa, oprócz aparatu, kilku obiektywów, obejmowało podwójne kieszenie i sfabrykowane specjalnie dla SB i milicji fałszywe rolki filmu. Szybko zwijałem klisze i starałem się, nawet jeśli poprzednia nie był skończona, szybko zakładać nową – zdradził słuchaczom Niedenthal. Jeśli zatrzymali mnie jacyś tajniacy i chcieli zabrać film, dawałem i prawie pustą rolkę, albo opróżniałem kieszenie z przygotowanych wcześniej bezpiecznych negatywów, chowając prawdziwe filmy. Oczywiście, jeśliby mnie przeszukali, wszystko natychmiast by się wydało. Ale na szczęście SB obawiało się trochę zagranicznych dziennikarzy.
Nawet jeśli negatyw udawało się ocalić, to była zaledwie połowa sukcesu. Zdjęcia trzeba było jeszcze dostarczyć za granicę – z pomocą niemieckiego studenta, angielskiej producentki telewizyjnej, włoskiego fotografa i szeregu przypadkowych osób filmy Niedenthala podróżowały do miejsca przeznaczenia. Przeczesywanie pociągu za granicę na warszawskim dworcu w poszukiwaniu osoby chętnej do pomocy i wręczanie zupełnie obcym ludziom efektów wielu godzin ryzykownej pracy były dla fotografa codziennością. Tego typu opowieści brzmią prawie jak film szpiegowski, ale Niedenthal potwierdza: naprawdę tak było. Wręczał swoje filmy przypadkowym osobom, wierząc, że dotrą one do celu. I zazwyczaj docierały.
Być może miłośnik fotografii spodziewałby się na tego typu spotkaniu rozmowy o technicznych detalach. Cóż – zawiódłby się. Bo fotograf-reporter najwyraźniej widzi swoją pracę przez pryzmat wydarzeń, którym towarzyszył. Niedenthal potrafił także jedną opowieścią spuentować różnicę między fotografią lat osiemdziesiątych a współczesną. I nie chodzi tylko o różnice technologiczne. Mało który amator fotografii, przyzwyczajony do cyfrowych wyświetlaczy, które pozwalają natychmiast poznać efekt swoje pracy byłby w stanie uwierzyć w tę opowieść. Otóż w latach osiemdziesiątych zagraniczne gazety, aby mieć pewność, że otrzymują zdjęcia na wyłączność, wymagały od fotografów nadsyłania niewywołanych negatywów. Oznacza to, ni mniej ni więcej, że autor zdjęć jako ostatni dowiadywał się, czy jego są one udane, czy mają ostrość, dobre naświetlenie, czy udało się uchwycić moment. Po tygodniach, a nawet latach trafiały do niego wydruki z gazet czy okładek, na których mógł zobaczyć efekt swojej pracy. To czekanie na odbitki, ta niepewność – to właśnie była ta magia fotografii, której teraz brakuje – opowiadał Niedenthal. W dobie cyfrowej obróbki zdjęć, szybkich nośników – kto jeszcze może wyobrazić sobie sprzedawanie czy kupowanie w ciemno niewywołanych zdjęć?
Na koniec warto wspomnieć o tym, czym spotkanie z Niedenthalem się rozpoczęło – o pokazie fotografii. Rok 1989 to nie tylko Solidarność, czy upadek Muru Berlińskiego. Nie zabrakło wśród zdjęć Chrisa Niedenthala ani Wałęsy, ani Jana Pawła II, ani Jaruzelskiego, Honeckera, czy nawet studentów z placu Tiananmen. Nie zabrakło zdjęć z protestów w Rumunii, Czechach, Bułgarii, ani twarzy mieszkańców Moskwy i Berlina. Wszystkie te zdjęcia są dokumentem chwilki, obrazem przeszłości. Ale co ma myśleć widz, jeśli fotograf opowiada o nich jak o dziełach niedoskonałych. Gdybym miał dzisiaj wybierać, większości tych zdjęć bym nie pokazał – z rozbrajającą szczerością przyznał Niedenthal. Rzeczywiście – trafiały się zdjęcia nieostre, nieoświetlone (a przecież niektóre z nich zdobią okładki „Time’a”). O ich walorach świadczyła zawartość kadru. Wtedy wszystko było inne: inne aparaty, inna fotografia, inne czasy, inne historie. Usterki techniczne może nie dodały zdjęciom Niedenthala artyzmu, ale też nie ujęły treści. Może to i lepiej, że nie miał okazji dokonać ich selekcji. W końcu te zdjęcia są pewną opowieścią, a nie bezosobowym dziełem sztuki. Nie muszą być doskonałe, żeby były ważne.
Muzeum Narodowe przywróciło staropolską tradycję kulturalnych obiadów czwartkowych z okazji wystawy "Światłoczułe. Kolekcje fotografii w Muzeum Narodowym w Warszawie". Od października do grudnia w każdy „Czwartek z fotografią”, o godzinie 17:30 odbywać się będzie spotkanie ze znanym fotografem i jego zdjęciami.
Program spotkań na stronie Muzeum Narodowego.
Czytaj więcej...
wtorek, 29 września 2009
Po co jest ta pani w windzie?
Można pomyśleć, że nie ma nic skomplikowanego w jeżdżeniu windą. Wybieramy dowolne piętro, wciskamy przycisk i jedziemy w górę. Albo w dół. Tym właśnie zajmują się panie z wind w Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie. Ich stanowisko pracy to wygodne krzesło, specjalnie dopasowany podnóżek, powieszony na ścianie telefon i białe przyciski z numerami pięter.
Tekst dostępny na portalu GazetaPraca.plAutor: Joanna Sabak
Czytaj więcej...
czwartek, 10 września 2009
Bary mleczne specjalnej troski
Zupa za 2 złote, kotlet schabowy za 5,95 zł, pierogi - 3,65 zł To nie marzenie - to bar mleczny. Instytucja najmłodszemu pokoleniu znana głównie ze starych filmów, wiekowych żartów i babcinych opowieści. Opinie o takich lokalach - najdelikatniej mówiąc - są kiepskie. Niesłusznie. Dla pracowników bar mleczny często stanowi ostatni bastion smacznej polskiej kuchni.
Tekst dostępny na portalu GazetaPraca.pl
Przedruk w języku francuskim w Courierr International nr 992, s. 61
Autor: Joanna Sabak
Czytaj więcej...
czwartek, 3 września 2009
Wykształcony wróżbita z BBN trzyma rękę na pulsie
Nazwa Biuro Bezpieczeństwa Narodowego brzmi groźnie. W wyobraźni odruchowo tworzymy wizję tajnego pomieszczenia, w którym nad skomplikowanymi komputerami siedzą geniusze szpiegostwa. Jaka jest rzeczywistość? Mniej komputera, więcej człowieka.
- BBN - Biuro Bezpieczeństwa Narodowego (często mylone z ABW) jest instytucją prezydencką pełniącą rolę doradczą i analityczną dla prezydenta i Rady Bezpieczeństwa Narodowego - wyjaśnia Aleksandra, główny specjalista do spraw Bliskiego Wschodu w Departamencie Bezpieczeństwa Międzynarodowego BBN. Bez pytania tłumaczy, że nie pracuje dla wojska, że ABW ma zupełnie inne priorytety...
Tekst dostępny na portalu GazetaPraca.pl
Autor: Joanna Sabak
Czytaj więcej...
- BBN - Biuro Bezpieczeństwa Narodowego (często mylone z ABW) jest instytucją prezydencką pełniącą rolę doradczą i analityczną dla prezydenta i Rady Bezpieczeństwa Narodowego - wyjaśnia Aleksandra, główny specjalista do spraw Bliskiego Wschodu w Departamencie Bezpieczeństwa Międzynarodowego BBN. Bez pytania tłumaczy, że nie pracuje dla wojska, że ABW ma zupełnie inne priorytety...
Tekst dostępny na portalu GazetaPraca.pl
Autor: Joanna Sabak
Czytaj więcej...
wtorek, 28 lipca 2009
Całe życie z robakami
Zdaniem większości, kobieta na widok pająka powinna krzyczeć ze strachu, na widok robactwa - piszczeć z obrzydzenia, a na widok ślimaków przynajmniej się krzywić. Z pewnością nie powinna brać do ręki pięciocentymetrowego karalucha, karmić jadowitych skorpionów i doglądać tarantuli. Chyba, że... taki ma zawód.
Niepublikowane zdjęcia do reportażu:Tekst dostępny na portalu GazetaPraca.pl
Autor tekstu i zdjęć: Joanna Sabak
Czytaj więcej...
poniedziałek, 20 lipca 2009
"Na Polaków patrzyłem z góry"
Krąży po kraju dość siermiężny, ale bardzo trafny dowcip o "mistrzach ciętej riposty". Cytować nie będę, bo mój słownik nie obejmuje niektórych sformułowań zawartych w tym dowcipie. Poza tym odczuwam już pewne zmęczenie "ciętą ripostą". Kiedy w okół mnie ludzie chcą wyrazić coś mocnego, poruszającego, używają wyrazów z duża ilością **** w środku. Jest to prosta i wyrazista wersja emocjonalnego wybuchu, który nie jest już tak passe jak kiedyś, więc nie musimy się go wstydzić.
Ale ja chyba jestem staromodna...
Mnie imponują koronkowe metafory, które oddają te wszystkie ****. Takie które można wypowiedzieć bez użycia słów jeszcze do niedawna omijanych w kulturalnej konwersacji (bo w słownikach już je można znaleźć - ot, nowoczesność, modernizacja, postęp...). Od Mistrzów Ciętej Riposty wolę Mistrzów Anegdoty. Może dlatego ostatnio czytam głównie wywiady z twórcami starej daty. Takimi, których ominęło gwiazdorstwo, a którzy karierę budowali na reputacji, a nie na jej braku. Nie imponuje mi ekstrawagancja, bunt, prowokacja. Imponuje mi... zwyczajność.
Ale zwyczajność podniesiona do rangi sztuki. Integracja absolutna, świadomość, że jestem kimś zwyczajnym i w tym tkwi moja siła. Robię swoje. Wiem, gdzie zmierzam i pracuję na to konsekwentnie. Nic nie przychodzi łatwo, więc to co mam jest bardzo cenne. Może dlatego powraca moda na staromodne ideały Jane Austen, na autorytety z minionej epoki, na autorytety w ogóle. Wyrastamy z idoli...?
Pierwszą lekturą dzisiaj był wywiad. Tradycyjnie jest to wywiad z osobą, która należny do wybitnej jednoosobowej kategorii. Jerzy Antczak jest reżyserem. Ale takim, który swoimi filmami żyje. Wkręca się, jak to się dzisiaj mówi. Poruszający opis tworzenia przedstawienia teatralnego o procesie norymberskim ("Epilog") jaki maluje przed reporterem przerywa anegdotami. "Na Polaków patrzyłem z góry" - powiedział mu John Young, brytyjski aktor. Z góry - czyli z samolotu... „Sztuka jest bezwstydna, nie możesz się wstydzić. Kościół uczy nas pokory przed siłą wyższą, ale w sztuce nie możesz być pokorny. Musisz powiedzieć sobie: »Jestem wielki «. I eksplodować” - uczy swoich studentów. "Ja mu przyznaję rację, bo reżyseria to dyktatura. Był to cham nieludzki" - wspominał jednego z polskich reżyserów. Mógłby uczyć samym życiorysem... A uczy opowieściami.
"Arab strzela, Żydzi się cieszą". Kliknęłam ten tekst, bo po serwisie informacyjnym, który zapewnia codziennie, że mimo daleko idących wysiłków Pokojowych Sił Amerykańskich, ONZ i innych militarnych klonów, ludzie na świecie się zabijają... Po takim porannym serwisie miałam ochotę poczytać o pojednaniu, bratniej miłości, politycznym cudzie. Pomyłka. Co nie oznacza, że tekst mnie nie wciągnął.
"Opowiadał mi, że dla izraelskich Arabów, Palestyńczyków i może Arabów w ogóle to sposób na odreagowanie frustracji i poniżenia. Na rozładowanie napięć. Na załatwienie, również krwawe, pradawnych sporów.
Przez piłkę można zabić narzeczoną. Albo - zastrzelić sąsiada. Przestać rozmawiać z ojcem. Znienawidzić rodzonego brata. Pogodzić się z wrogami. Zyskać narodową dumę. Albo - stracić człowieczą godność."
Przyszło mi do głowy, że nie potrafię tych zacietrzewionych Arabów i Żydów nienawidzić, tak jak potrafię znienawidzić polskich, jak ich sami nazywamy, pseudo-kibiców. Litość spowodowana tamtejszą wojną? A może cywilizacyjna wyższość? A może po prostu widzę, że ich nienawiść i frustracja ma powód. Nie popieram sposobów w jaki ją wyrażają, ale potrafię sobie wyobrazić, że piłka nożna stanowi dla nich wentyl bezpieczeństwa, pretekst do wyrażenia wściekłości na... Na wszystko. "Kiedy byłem jeszcze piłkarzem amatorem, przez kilkanaście lat stawiałem wam domy. Może więc prawdziwe zasługi dla Izraela ma nie tylko ten, kto nosi karabin, ale również ten, kto buduje" - mówi Abbas. Arab, który izraelską drużynę poprowadził do zwycięstwa.
A o co walczą polscy kibice? O narodową dumę? O porozbiorowy kompleks? Może o to samo, a może o co innego. Ale na moim podwórku ich wściekłe i często łyse gęby wzbudzają strach i wstyd. Dlatego często ich nienawidzę.
Na koniec echo całego zamieszania związanego ze śmiercią Michała Jackowskiego, powszechnie znanego jako "Król Popu". Dlaczego tak bezceremonialnie. McŻałoba, jak możemy wyczytać w krótkim felietonie. Felieton taki sobie - ani dobry, ani zły. Ale podsumowanie trafne. Kolejna zastępcza rozpacz. Zamiast płakać nad sobą, płaczemy nad człowiekiem, dla którego bilans dobra i zła nadal pozostaje nie rozstrzygnięty. Tworzymy legendę. Na miarę naszych czasów i nas samych. Amerykańskie "Rest in Peace" stanowi nie tylko szanowaną formułkę, ale i marzenie każdego, kogo McŻałoba nie porwała w objęcia. Niech on spoczywa w naszym spokoju...
Czytaj więcej...
środa, 15 lipca 2009
O gwiazdach, psach i samochodach.
Codziennie zaczynam dzień od przeglądu prasy (także internetowej) i rozmaitej "tekstury". Mam stały repertuar: Przekrój, DF, Wysokie Obcasy, Subiektywni.bloog.pl, Wolne Media, redakcja.pl, Historia i Media, Culture.pl, Autentyk, Purpose i kilka innych. Codzienna lektura zobowiązuje. A ponieważ ostatnio nie mam czasu pisać artykułów, to przynajmniej popiszę komentarze.
Taka moja Lektura Obowiązkowa.
Na początek rzuciłam się na wywiad z dwoma aktorami, których na mojej kulturalnej mapie będzie wyjątkowo brakować: zmarły w zeszłym roku ustaw Holoubek i zmarły niedawno Zbigniew Zapasiewicz. Tekst "Przez trud do gwiazd" jest rozmową aktorów z własnym ego. "Więcej już się na taki program nie zgodzę, bo to naruszyło moją godność zawodową. Może to jest za wielkie słowo, ale ja tak naprawdę czuję." - komentował Zapasiewicz jedno swoje wystąpienie w komercyjnym programie na temat psów w telewizji. Jedno wystąpienie! Człowiek, który doskonale zrozumiał mechanizm wybijania się i upadania gwiazdek na aktorskiej scenie i umiał to zawrzeć w jednym zdaniu. Anegdota o Marlin Monroe i Lawrensie Olivierze to metafora doskonała owego tytułowego "gwiazdorstwa". Panowie się do niego nie poczuwają i poczuwać się nie chcą. "Gdybyśmy byli gwiazdami, to byśmy teraz byli zaproszeni do Międzyzdrojów, ale nikt nas nie zaprosił" ironizuje Holoubek. Zauważa, że w Polsce aktorzy należą do teatru, a film ich wypożycza. Zachodnie mega-gwiazdy latami pracują na maleńką teatralną rolę poza blichtrem Hollywood. Tam teatr jest nobilitacją - u nas nobilitacją jest telewizja?
Można by się z opinią panów kłócić, ale raczej nie da się jej zignorować.
Zaczytałam się, aż mi poranna herbatka wystygła...
Drugi punkt programu to wywiad z polskim biologiem, który zyskał olbrzymią renomę wszędzie... poza Polską. Bo tutaj jego szwedzki doktorat, publikacja w "Sience", czy 1400 cytowań w światowych publikacja naukowych niewiele znaczy. Bardzo ciekawa rozmowa z badaczem, którego niewyparzony język, ambicja i wiara w polską naukę kłócą się z wizerunkiem polskiego profesora. Do tego kilkaset tysięcy euro stypendium i jeden z najlepiej opłacanych projektów badawczych w kraju. Widać można, jak się człowiek uprze. Nawet w Polsce.
O języku angielskim wiadomo głównie, że jest wszędzie. Ale o tym, że jest to język złodziejski, który słowo "ketchup" ukradł z języka malajskiego nie wiedziałam. Punkt dla Przekroju, za artykuł o czymś powszechnie znanym przedstawionym od ciekawszej strony.
Czytaj więcej...
Taka moja Lektura Obowiązkowa.
Na początek rzuciłam się na wywiad z dwoma aktorami, których na mojej kulturalnej mapie będzie wyjątkowo brakować: zmarły w zeszłym roku ustaw Holoubek i zmarły niedawno Zbigniew Zapasiewicz. Tekst "Przez trud do gwiazd" jest rozmową aktorów z własnym ego. "Więcej już się na taki program nie zgodzę, bo to naruszyło moją godność zawodową. Może to jest za wielkie słowo, ale ja tak naprawdę czuję." - komentował Zapasiewicz jedno swoje wystąpienie w komercyjnym programie na temat psów w telewizji. Jedno wystąpienie! Człowiek, który doskonale zrozumiał mechanizm wybijania się i upadania gwiazdek na aktorskiej scenie i umiał to zawrzeć w jednym zdaniu. Anegdota o Marlin Monroe i Lawrensie Olivierze to metafora doskonała owego tytułowego "gwiazdorstwa". Panowie się do niego nie poczuwają i poczuwać się nie chcą. "Gdybyśmy byli gwiazdami, to byśmy teraz byli zaproszeni do Międzyzdrojów, ale nikt nas nie zaprosił" ironizuje Holoubek. Zauważa, że w Polsce aktorzy należą do teatru, a film ich wypożycza. Zachodnie mega-gwiazdy latami pracują na maleńką teatralną rolę poza blichtrem Hollywood. Tam teatr jest nobilitacją - u nas nobilitacją jest telewizja?
Można by się z opinią panów kłócić, ale raczej nie da się jej zignorować.
Zaczytałam się, aż mi poranna herbatka wystygła...
Drugi punkt programu to wywiad z polskim biologiem, który zyskał olbrzymią renomę wszędzie... poza Polską. Bo tutaj jego szwedzki doktorat, publikacja w "Sience", czy 1400 cytowań w światowych publikacja naukowych niewiele znaczy. Bardzo ciekawa rozmowa z badaczem, którego niewyparzony język, ambicja i wiara w polską naukę kłócą się z wizerunkiem polskiego profesora. Do tego kilkaset tysięcy euro stypendium i jeden z najlepiej opłacanych projektów badawczych w kraju. Widać można, jak się człowiek uprze. Nawet w Polsce.
O języku angielskim wiadomo głównie, że jest wszędzie. Ale o tym, że jest to język złodziejski, który słowo "ketchup" ukradł z języka malajskiego nie wiedziałam. Punkt dla Przekroju, za artykuł o czymś powszechnie znanym przedstawionym od ciekawszej strony.
Czytaj więcej...
wtorek, 14 lipca 2009
Chińskie błyskawice na uspokojenie
Dzisiejszy news, który mnie poruszył dogłębnie dotyczył chińczyków i elektrowstrząsów. A zainteresował mnie z kilku powodów.
Pierwszy jest merytoryczny - Chiny słynął z braku poszanowania godności ludzkiej. Być może dlatego chińscy lekarze pozwalają sobie na kontrowersyjne metody i testowanie w praktyce fantazyjnych pomysłów naukowych. Z drugiej strony jest to kraj, który wytworzył odrębną gałąź medycyny tradycyjnej, która po tysiącach lat nadal zadziwia swoją skutecznością. Starcie technologii z tradycją jest nieuniknione.
Drugi powód był mniej naukowy, bardziej emocjonalny - starcie tytułu z miałkością i nieścisłością newsa zwaliło mnie z nóg. Autor newsa zarobił moje kliknięcie, ale zarobił też obniżenie wiarygodności o kolejny punkt.
Nie od dziś wiadomo, że Chiny mają z Internetem prawdziwy problem – w kraju, gdzie liczba użytkowników sieci sięga 300 mln, około 40 mln spędza zbyt dużo czasu grając w internetowe gry. Skutki uzależnienia nie są banalne – utrata wagi, rozkojarzenie, nerwice, poważne zaburzenia snu… Nic dziwnego, że troskliwych rodziców, przerażonych widokiem swojego dziecka przykutego do komputera, nęci perspektywa szybkiego odwyku.
Także rozpisywanie się o metodach dr Yang Yonxina, który używa elektrowstrząsów i twierdzi, że: „Terapia prądem ma wytworzyć u pacjenta nieprzyjemne skojarzenia związane z komputerem.” Oczywiście elektrowstrząsy to nie jedyna metoda – psychoterapia, zajęcia sportowe, plastyczne, nawet akupunktura - pełna gama środków. Jednak świadomość, że dzieci poniżej 14 roku życia rażone są prądem o napięciu 30V trochę ogłusza.
Tyle merytorycznych przemyśleń. Teraz będę się czepiać rozmiaru dezinformacji wynikającej z tego newsa.
Na kilku portalach można znaleźć twierdzenia, że terapia Elektrycznego Doktorka przypomina nieco przystąpienie do sekty - absolutne posłuszeństwo, przysięga milczenia i drastyczne katy za wszelkie odstępstwa od reguł. Nie jestem w stanie ich zweryfikować, ale brzmią prawdopodobnie. Tyle, ze w newsie Wybiórczej nie występują. A szkoda - może wtedy łatwiej byłoby zrozumieć, czemu elektrowstrząsy groziły także za zamkniecie na klucz drzwi do łazienki. Przez chwilę myślałam, że Chińczycy postanowili nagle torturować dzieci za potrzebę intymności.
W każdym razie chińskie ministerstwo zdrowia zakazało elektrowstrząsów. Zapewne dopiero co dowiedziało się o pomysłowości lekarza i interweniowało w odpowiedzi na medialny szum. Tytuł newsa jednak sprawił, że oczekiwałam elaboratu od Amnesty International, oburzenia Baraka Obamy i protestów pod ambasadą. Jednym słowem - byłam przekonana, że Chiny oficjalnie uznawały tę metodę leczenia za odgórnie ustaloną.
Przekopiowanie newsa z agencji bez zmiany choćby jednego słowa już mnie nie dziwi w portalach informacyjnych. Dziwi mnie brak potrzeby zrozumienia, co się przeczytało. Przypomina to dobieranie okładki do książki, w sytuacji kiedy ktoś przeczytał pierwsze i ostatnie zdanie.
Dajmy na to: "-Rany boskie, matka! Co ci jest?!"
"Kiedy pytam ile ma lat, kiwa głowa i szepce: 'Dwa lata i osiem miesięcy. Tyle co Dayiel i Mia".
Przykładowa okładka książki - dzieci, mama, tragedia w tle. Nic bardziej mylnego.
PS:
Dla ułatwienia wyjaśnię, że cytaty pochodzą z książki Williama Whartona "W księżycowa jasną noc". Akcja książki dzieje się w czasie II wojny światowej. Jest w niej dużo wojskowych trupów, główny bohater ma galopującą dyzenterię, a "Matka" jest facetem.
Czytaj więcej...
Pierwszy jest merytoryczny - Chiny słynął z braku poszanowania godności ludzkiej. Być może dlatego chińscy lekarze pozwalają sobie na kontrowersyjne metody i testowanie w praktyce fantazyjnych pomysłów naukowych. Z drugiej strony jest to kraj, który wytworzył odrębną gałąź medycyny tradycyjnej, która po tysiącach lat nadal zadziwia swoją skutecznością. Starcie technologii z tradycją jest nieuniknione.
Drugi powód był mniej naukowy, bardziej emocjonalny - starcie tytułu z miałkością i nieścisłością newsa zwaliło mnie z nóg. Autor newsa zarobił moje kliknięcie, ale zarobił też obniżenie wiarygodności o kolejny punkt.
Nie od dziś wiadomo, że Chiny mają z Internetem prawdziwy problem – w kraju, gdzie liczba użytkowników sieci sięga 300 mln, około 40 mln spędza zbyt dużo czasu grając w internetowe gry. Skutki uzależnienia nie są banalne – utrata wagi, rozkojarzenie, nerwice, poważne zaburzenia snu… Nic dziwnego, że troskliwych rodziców, przerażonych widokiem swojego dziecka przykutego do komputera, nęci perspektywa szybkiego odwyku.
Także rozpisywanie się o metodach dr Yang Yonxina, który używa elektrowstrząsów i twierdzi, że: „Terapia prądem ma wytworzyć u pacjenta nieprzyjemne skojarzenia związane z komputerem.” Oczywiście elektrowstrząsy to nie jedyna metoda – psychoterapia, zajęcia sportowe, plastyczne, nawet akupunktura - pełna gama środków. Jednak świadomość, że dzieci poniżej 14 roku życia rażone są prądem o napięciu 30V trochę ogłusza.
Tyle merytorycznych przemyśleń. Teraz będę się czepiać rozmiaru dezinformacji wynikającej z tego newsa.
Na kilku portalach można znaleźć twierdzenia, że terapia Elektrycznego Doktorka przypomina nieco przystąpienie do sekty - absolutne posłuszeństwo, przysięga milczenia i drastyczne katy za wszelkie odstępstwa od reguł. Nie jestem w stanie ich zweryfikować, ale brzmią prawdopodobnie. Tyle, ze w newsie Wybiórczej nie występują. A szkoda - może wtedy łatwiej byłoby zrozumieć, czemu elektrowstrząsy groziły także za zamkniecie na klucz drzwi do łazienki. Przez chwilę myślałam, że Chińczycy postanowili nagle torturować dzieci za potrzebę intymności.
W każdym razie chińskie ministerstwo zdrowia zakazało elektrowstrząsów. Zapewne dopiero co dowiedziało się o pomysłowości lekarza i interweniowało w odpowiedzi na medialny szum. Tytuł newsa jednak sprawił, że oczekiwałam elaboratu od Amnesty International, oburzenia Baraka Obamy i protestów pod ambasadą. Jednym słowem - byłam przekonana, że Chiny oficjalnie uznawały tę metodę leczenia za odgórnie ustaloną.
Przekopiowanie newsa z agencji bez zmiany choćby jednego słowa już mnie nie dziwi w portalach informacyjnych. Dziwi mnie brak potrzeby zrozumienia, co się przeczytało. Przypomina to dobieranie okładki do książki, w sytuacji kiedy ktoś przeczytał pierwsze i ostatnie zdanie.
Dajmy na to: "-Rany boskie, matka! Co ci jest?!"
"Kiedy pytam ile ma lat, kiwa głowa i szepce: 'Dwa lata i osiem miesięcy. Tyle co Dayiel i Mia".
Przykładowa okładka książki - dzieci, mama, tragedia w tle. Nic bardziej mylnego.
PS:
Dla ułatwienia wyjaśnię, że cytaty pochodzą z książki Williama Whartona "W księżycowa jasną noc". Akcja książki dzieje się w czasie II wojny światowej. Jest w niej dużo wojskowych trupów, główny bohater ma galopującą dyzenterię, a "Matka" jest facetem.
Czytaj więcej...
czwartek, 9 lipca 2009
Igłą malowane, czyli zawód którego nie ma
Tego fachu nie uczy żadna szkoła. Nie uwzględniają go przepisy polskiego prawa. Kim jest w Polsce tatuator? Bywa, że pracuje jako "artysta rysownik".
Jeszcze kilkanaście lat temu tatuaż był wyrazem buntu, podkreślał wyjątkowość właściciela. Czasy się zmieniły. - Być może w przyszłości oryginalnie będzie mieć zupełnie czyste ciało - stwierdza Darek, właściciel studia tatuażu Gulestus na warszawskim Tarchominie. - Gwiazdy muzyki, kina, postaci z gier komputerowych, sportowcy, artyści - wymienia. Tatuaże wyszły z ukrycia i są teraz wszędzie. Dawniej tatuaże kojarzono w Polsce głównie z rozmytym granatowym rysunkiem, marynarzami i potocznie rozumianym "światem przestępczym". Wykonywano je domowej roboty maszynkami, z użyciem tajemniczego barwnika, który okazuje się substancją bardzo łatwo dostępną (głównie w sklepach papierniczych)...
Tekst dostępny na portalu GazetaPraca.plAutor: Joanna Sabak
Czytaj więcej...
czwartek, 18 czerwca 2009
Ślady szminki i kowboje
W relacji z klientem często odgrywają rolę dobrego kumpla i szczerej przyjaciółki. Atmosfera, którą stwarzają podczas rozmowy pełna jest zrozumienia dla potrzeb klienta. Nie przemawiają nachalnym językiem marketingu, choć ostatecznie dobijają interesu. Jak im się to udaje?
W 1924 roku na rynek amerykański wprowadzono nową markę papierosów - Marlboro. W opakowaniu, ozdobionym dystyngowaną kobiecą postacią, można było znaleźć papierosy z charakterystycznym czerwonym ustnikiem, który miał ukrywać ślady szminki....
Tekst dostępny na portalu GazetaPraca.pl
Autor: Joanna Sabak
Czytaj więcej...
W 1924 roku na rynek amerykański wprowadzono nową markę papierosów - Marlboro. W opakowaniu, ozdobionym dystyngowaną kobiecą postacią, można było znaleźć papierosy z charakterystycznym czerwonym ustnikiem, który miał ukrywać ślady szminki....
Tekst dostępny na portalu GazetaPraca.pl
Autor: Joanna Sabak
Czytaj więcej...
środa, 27 maja 2009
Akiro Kurosawa w internecie
Z wielką radością przeczytałam newsa o udostępnieniu internetowego archiwum dorobku Kurosawy. Czym prędzej odnalazłam stronę i... przeżyłam małe językowe rozczarowanie.
Na razie tylko wersja po japońsku:
http://www.afc.ryukoku.ac.jp/Komon/kurosawa/index.html
Ale nie traćmy nadziei - zebranie i ocalenia od ostatecznego podniszczenia dokumentów zajęło zespołowi z Uniwersytetu Ryukoku cztery lata. Archiwum zawierają zarówno dokumenty, jak i zdjęcia i fragmenty filmów. Niezwykle fascynujące musi być czytanie zapisków reżysera, który miał zwyczaj komentować własne pomysły na marginesach scenariusza.
Perfekcjonista i dyktator na planie filmowym, człowiek który ufał tylko własnym pomysłom, potrafił dziesiątkami dublować jedno ujęcie dążąc do perfekcji. Nie jest to dobre miejsce do opisywania jego życiorysu, który sam w sobie jet fascynującą historią. Ten wpis ma na celu zachęcenie kilku osób ze znajomością japońskiego języka, żeby zagłębiły się w zapiski archiwalne "Azjatyckiego Szekspira" i w kilku artykułach lub notatkach naświetliły nam, niezaznajomionym z "krzaczkami" japońskiego języka amatorom, treści zawarte w ych pismach.
Czekam niecierpliwie.
Czytaj więcej...
poniedziałek, 25 maja 2009
IPN i kajdanki - krótka refleksja o zmęczeniu
„Jak mnie przesłuchiwał, to mu wrzasnąłem: »A pocałuj ty mnie w dupę! «. Za każdym razem, kiedy go teraz widzę, przypominam sobie tę scenę i mam wielką radochę. To jest moje odszkodowanie”.Takimi słowami skomentował pytanie o śledztwa IPN Andrzej Muszyński, robotnik, były działacz "Solidarności" z Lubania, który konsekwentnie odmawia stawienia się w sądzie na przesłuchanie w sprawie PRL-owskich zbrodni. Jeśli zajdzie potrzeba, zostanie doprowadzony siłą. Dlaczego? Bo takie jest prawo, takie są realia.
Byłoby to nawet zabawne, gdyby nie było głupie...
O IPN można mieć różne zdanie - że jest upolitycznione (np. Friszke, jeden z byłych historyków Instytutu), że potrafi być obiektywne (Żaryn, były szef pionu edukacyjnego) , że jest bezkrytyczne („Największe pretensje do ludzi związanych z IPN mam o to, że uczynili z instytutu wyrocznię." - Katarzyna Kolenda-Zaleska, Fakt, 20 kwietnia 2009). Dobitnie komentował działalność Instytutu reżyser Krzysztof Zanussi:
"Lustracja była potrzebna, ale została przegrana już dawno, w momencie, kiedy zaczął się handel teczkami i upolitycznienie całej sprawy. Z przeszłością trzeba się rozliczyć, ale w sposób bardzo roztropny, a u nas tej roztropności zabrakło. IPN zajmuje się ludźmi słabymi, a zapomina o inspiratorach i wykonawcach. Zapomniano, że to wszystko służyło partii, a ta partia nigdy nie została rozliczona z tego, co robiła. Nie wiem, jak należało postąpić, ale na pewno nie tak, jak to się stało. U nas z plotki robi się fakty, a nie ma poszukiwania prawdy i uświadamiania młodzieży tych zagrożeń, które ciągle są w powietrzu. Przecież ci młodzi byliby skłonni do takich samych zachowań. Dziś sami pracują w różnych korporacjach i są zdolni do niesłychanie nieetycznych czynów, niezgodnych z własnym sumieniem, jeśli tylko to może im pomóc w karierze."
Dotąd myślałam, że tylko młode pokolenie czuje przesyt lustracją. Rozmawiając parę miesięcy temu z grupą maturzystów, autorów książki o swoich rówieśnikach z okresu stanu wojennego ("Rejacy"), ze zdumieniem usłyszałam, że czują się lustracją rozczarowani. Ale nie dlatego, że mają jej za dużo i uważają za zbyt nachalną, ale dlatego, że ich zdaniem jest nieskuteczna. To jest wszystko skłamane, to dopiero trzeba dojść prawdy. Tymczasem jakiś młody człowiek, autor artykułu o mnie, poucza, jak należało postępować z bezpieką. Jego na świecie wówczas nie było i nie ma pojęcia, jak w tamtych czasach i okolicznościach sam by postąpił." - komentuje Zanussi. Jak się okazuje, młodzi ludzie zgadzają się z nim bardziej niż zacietrzewieni rówieśnicy reżysera. Młode pokolenie czuje, że mieszka w kraju bezsilnych, zakłamanych dorosłych i otwarcie twierdzi, że stare metody - demonstracje, strajki i krzyki - nic tu nie zmienią.
Ale co zmieni? Nie znają odpowiedzi. Ich zdaniem, może kontakt z globalną wioską, oderwanie się od własnego podwórka, spojrzenie na nie z góry i ochłoniecie. Ta historia jest dla nich zbyt świeża i ruchliwa. "Powinniśmy ją spisać, póki mamy od kogo. Ale to chyba nasze wnuki, powinny ją oceniać". Na szczęście powoli na światło dzienne wychodzą wspomnienia, notatki i opowieści o młodych ludziach w latach 70' i 80' ubiegłego wieku. O ich idealistycznych próbach walki z systemem i twardym zderzeniu z rzeczywistością. To właśnie ich pokolenie uczy prawdziwej lustracji - opowiada o poniżeniu, lęku, sytuacjach niezwykle trudnych życiowych wyborów.
Nie wiem, jak powinno wyglądać rozliczanie się z przeszłością, ale historii nie da się przecież postawić przed sądem. Złość Andrzeja Muszyńskiego, który odmawia udziału w jej osądzaniu. "Niech mnie IPN zakuje w kajdanki i doprowadzi." - prowokuje. Z przeszłością tak bliską, a jednocześnie tak trudną, trzeba się najpierw oswoić, porozmawiać. Ale skromnie i po cichu. Bez lustracyjnego jazgotu...
Czytaj więcej...
wtorek, 12 maja 2009
Szaleństwa baroku
Messerschmidt to dla większości historyków nazwa niemieckiego samolotu. Nazwisko to jest znane lotnikom, żołnierzom, a także historykom sztuki i… psychiatrom. Niemiecki rzeźbiarz Franz Xaver Messerschmidt zostawił bowiem po sobie serię najbardziej intrygujących (auto?)portretów w historii baroku.
Gdy patrzymy na popiersia stworzone ręką Messerschmidta
w pierwszej kolejności przychodzi na myśl współczesny artysta, który stara się sprowokować widza. Ze zdumieniem można przyjąć fakt, ze jest to artysta z epoki baroku, a dokładnie mistrz rokokowego portretu i klasycznego popiersia. Tajemnicze rzeźby powstały w okresie miedzy 1770 a 1783 rokiem. Odnaleziono je
po śmierci artysty – około 50 rzeźb z alabastru i metalu, przedstawiających ludzkie głowy naturalnej wielkości. Wiele z nich przedstawia to samo oblicze – prawdopodobnie twarz artysty.
Messerschmidt urodził się w 1736 roku w artystycznej rodzinie rzeźbiarzy. Wykształcenie artystyczne odebrał w wiedeńskiej Akademii Sztuk Pięknych pod okiem własnych wujów i dalszych krewnych. Nie miał jednak lekkiego życia – już od 14 roku życia sam zarabiał na swoje utrzymanie. Marzył o karierze w dalekiej Italii, ale poniósł tam porażkę i musiał wrócić do Wiednia.
W związku z tym zajął się urabianiem nazwiska – tworzeniem skromnych, niewyszukanych rzeźb i portretów na zamówienie. A że nie stronił od żadnego materiału – ani drewna, ani kamienia, ani gipsu, ani kości słoniowej, szybko zdobył popularność wśród mieszczaństwa. Po naszemu – chałturzył. Chałturzył jednak na tyle skutecznie, że wkrótce sam zasiadł na katedrze w Akademii Sztuk, a do tego pozyskał zlecenia od rodu Habsburgów, a jego nazwisko zaczęło być rozpoznawane, gdy zlecono mu wykonanie popiersia cesarza Józefa II i jego żony, Marii Teresy (z niejasnych wzmianek można wywnioskować, że być może były one powodem konfliktu z cesarzem – zbyt śmiałe lub zbyt „niepoprawne politycznie”, skazały Messerschmidta na polityczne wygnanie).
Klasyczny, bardzo przywiązany do kanonów artysta w latach 70’ XVIII wieku zaczął przejawiać tajemnicze stany rozdrażnienia i dziwnych zachowań. Oczywista choroba psychiczna wkrótce pozbawiła go posady w Akademii,
a także z biegiem czasu wpłynęła na jego rzeźby, które zaczęły stawać się coraz bardziej nierzeczywiste. Messerschmidt odsunął się od dawnego towarzystwa, opuścił Wiedeń i zamieszkał w Pressburgu (dziś – Bratysława), pod okiem swojego brata Johanna Adama, także rzeźbiarza. Przez ostatnie sześć lat swojego życia unikał kontaktów ze światem. Spędzał większość czasu w swojej pracowni, separując się od ludzi, walcząc z własnymi demonami. Dosłownie.
Sztuka Messerschmidta stała się pretekstem do badań nad stanem psychicznym artystów, m.in. przez psychiatrę Ernsta Kris’a, który zaczął analizować legendy i wspomnienia wielkich artystów, szukając w nich klucza do ich geniuszu. Współcześni lekarze sugerują, że Messerschmidt cierpiał na schizofreniczne napady halucynacji. On sam twierdził, że nękają go demony, które powodują u niego straszny ból głowy i usiłują przeniknąć do jego mieszkania przez ściany. Niektóre z min odwzorowane przez artystę na słynnych popiersiach – jak mocne zaciskanie złożonych w dziubek ust – miały uniemożliwić demonom przedostanie się do wnętrza jego głowy. Messerschmidt czytał też wiele tekstów na temat starożytnej magii egipskiej, doszukując się w proporcjach piramid analogii do ludzkiej anatomii. W ostatnim okresie życia prawdopodobnie objawy choroby nieco zelżały, ale artysta nie wrócił nigdy do nauczania.
Choroba psychiczna to jedna z możliwości. Wiadomo z pewnością, że ludzkie emocje już w połowie XVIII wieku stały się przedmiotem badań artystów francuskich. Jako że Messerschmidt był sam nauczycielem w Akademii Sztuk Pięknych, miał z nimi prawdopodobnie styczność. Część z jego głów być może powstała na zamówienie. Nie jest jednak wykluczone, że intensywne badania nad fizjonomią po prostu zaostrzyły chorobę rzeźbiarza. Nie da się jednak ukryć, że pełne ekspresji i anatomicznej dokładności, tajemnicze rzeźby rozsławiły nazwisko Messerschmidta. Niestety – kilkaset lat po jego śmierci.
Czytaj więcej...
czwartek, 7 maja 2009
Awaria
Po długiej awarii odzyskany dostęp do Bloga. Wkrótce pojawią się wstrzymane w tym czasie posty, zaszłe i przyszłe.
Czytaj więcej...
Czytaj więcej...
niedziela, 26 kwietnia 2009
..if you try sometimes, you get what you need.
Jakiś czas temu w ramach zapoznawania się ze ścieżkami dźwiękowymi z mojego ulubionego doktora House'a natknęłąm się na jego zespół - BAND FROM TV. I wsiąkłam.
Zaraziłam sąsiadów i rodzinę.
I zaledwie wczoraj mój brat oświadczył mi, że on napisze o tym artykuł. No cóż. Zazdroszczę pomysłu, bo na to nie wpadłam. Ale nic nie stoi na przeszkodzie, żebym też sobie o tym napisała, na własny użytek ;)
Pomysłodawcą założenia zespołu był Greg Grynberg, policjant-telepata z serialu ''Heroes''. Jego celem było zebranie funduszy charytatywnych na rzecz fundacji wspomagającej epileptyków.
Grynberg powiedział w jednym z wywiadów:
„Mój najstarszy syn choruje na epilepsję i wymyśliłem sobie, że ten zespół może być taką maszyną zbierającą pieniądze dla National Epilepsy Foundation. To, że wśród członków zespołu znaleźli się aktorzy z najbardziej popularnych seriali telewizyjnych, stwarza niesamowitą okazję na dotarcie do naszych fanów i nakłonienie ich do wspierania wspaniałych organizacji.”
Swoim pomysłem zarazili innych – każda z gwiazd zespołu wspiera inna organizację charytatywną, grając rovery znanych utworów, szalejąc na koncertach i świetnie się bawiąc.
W podstawowy skład zespołu wchodzi osiem osób: Przy klawiszach, a czasem przy mikrofonie i gitarze - Hugh ''House'' Laurie, James Denton, czyli Mike z „Gotowych na wszystko” gra na gitarze, Jesse Spencer czyli Chale z „House’a” gra na skrzypcach i z powodzeniem śpiewa rock’n’rollowe kawałki, z serialu „Heroes”: Greg Grynberg gra na perkusji, Adrian Paskar na gitarze. Wokalu użyczają: Teri Hatcher (''Gotowe na wszystko''), Bonnie Somerville (''Cashmere Mafia'') i Bob Guiney (''The Bachelor'').
Do zabawy wciągają także kolegów z seriali, takich jak Zachary Levi czy Jorge Garcia z serialu „Lost”, którzy śpiewali cover „Mustang Sally”.
28 października 2008 roku zespół wydał pierwszą płytę, z której dochód oczywiście trafi na konta różnych fundacji. Do tej pory Band from TV zarobił dla potrzebujących już 2 miliony dolarów. Zwarzywszy na to, że ich utwory biją rekordy popularności na różnych portalach, zarobią pewnie jeszcze więcej. :)
Czytaj więcej...
Subskrybuj:
Posty (Atom)