wtorek, 28 października 2008

Prawo do Orgazmu



N
apotkawszy w swym życiu kulturalnym taką oto piosenkę (dzięki serdeczne dla Wiewióra za inspirację), postanowiłam przyjrzeć się bliżej tematyce. W końcu Orgazm (duża litera zamierzona, w odróżnieniu od orgazmu, który bywa czasem udawany) jest w życiu, nie tylko seksualnym, bardzo ważny. Ale na przyjemny początek postanowiłam rozejrzeć się po sferze intymnej.


Nie tak dawno temu obiegła świat informacja, że Ekwadorska deputowana Maria Soledad Vela chce wpisania prawa do orgazmu do konstytucji swego kraju. Powody są liczne – po pierwsze szowinistyczne traktowanie kobiet jak sprzętu domowego, czy świadome ignorowanie ich potrzeb (słynne „zarobił swoje w trzy minuty, a potem odwrócił się na drugi bok i zaczął chrapać”). Takie niezadowolone z pożycia kobiety mogłyby, zgodnie z pomysłem tejże deputowanej, dochodzić swoich praw do orgazmu sądownie. Jaka byłaby kara za łamanie prawa do kobiecego orgazmu – tego gazety nie podawały.

Abstrahując od tego dziwacznego skądinąd pomysłu, prawo do orgazmu stało się hasłem marketingowym stulecia. Każda okłada kobiecego (i nie tylko) pisma krzyczy do nas o technikach seksualnych, które jego i mnie doprowadzą do szaleńczej rozkoszy. Tylko po co?

Badania mówią, że w Polsce około 11 procent aktywnych seksualnie kobiet nie przeżywa w ogóle orgazmu. Dlaczego? Głównie dlatego, że nie wiedzą jak. Świadome swojego ciała kobiety nie polegają na telepatii partnera, tylko wyjaśniają o co im chodzi. Z drugiej strony – wyścig o to, która głośniej krzyczy, mocniej drapie i częściej płacze zdominował dyskusje o równouprawnieniu. Po co nam feminizm, jeśli nie mamy za każdym razem orgazmu? – zdają się pytać owe tajemnicze gazety „dla kobiet”. I tu z pomocą przychodzi Internet.

Czasem zdarza mi się wpaść na dobry artykuł na serwisach religijnych. Ostatnio temat seksu pojawia się i na nich. Przyjrzyjmy się pewnej wypowiedzi na serwisie www.opoka.org.pl:


Gdy zaczęto mówić o prawie kobiety do zadowolenia ze współżycia seksualnego, utożsamiono je z prawem do orgazmu. Po prostu przeniesiono na kobiety model przeżywania aktu małżeńskiego przez mężczyzn! (Niektórzy współcześni seksuologowie mówią, iż stało się tak dlatego, że na początku nauką tą zajmowali się wyłącznie mężczyźni). Wyrządzono przez to dużą krzywdę wielu kobietom, wprowadzając je w zupełnie niepotrzebne kompleksy i frustracje.
Trafnie, czyż nie?! Nie zgadzam się z tezą, że muszę mieć orgazm. Wolę mieć satysfakcję – bo w przeciwieństwie do seksu u mężczyzn, u kobiet nie jest to tożsame (acz jedno i drugie bardzo przyjemne). Jak każda kobieta, która swoje życie intymne traktuje poważnie wiem, że orgazm jest w seksie sprawą drugorzędną po, nazwijmy to: emocjach (sic!). Owszem – nie zaprzeczę – jest w seksie rzeczą najfajniejszą szczytowanie, o ile towarzyszy całej reszcie smaczków intymności… Podobno im częściej kobieta ma orgazm ze swoim facetem, tym mocniej się zakochuje. Dlatego popadamy w uczucia do facetów z którymi usiłujemy „tylko sypiać”. Jeśli są otwarci na nasze potrzeby i „dobrzy w te klocki”, to po prostu ich za to kochamy. I tutaj, w moim research’u internetowym dotarłam do ciekawego artykułu o seksie w islamie. Otóż:


"Zalecane jest, aby mężczyzna pieścił kobietę przed stosunkiem, aby ją podniecić tak, aby miała ona tyle samo przyjemności ze stosunku jak on... A jeżeli osiągnie szczyt przed nią, niewskazane jest, aby zakończył stosunek zanim ona osiągnie szczyt..., gdyż może to jej szkodzić i uniemożliwić zaspokojenie jej pragnienia".

Ibn Qudamah (rahimahullaah)

Nikt nie powinien posiąść swojej żony jak zwierzę; niech na początku swoją rolę odegra posłaniec. Zapytali Mahometa: ‘A co jest tym posłańcem?’. Mahomet odparł: Pocałunki i słowa".

Mahomet


Czemu ludzie zachodu wierzą, że w Islamie nie ma miejsca na seks? Czy noszenie zasłony i skromność muzułmanek zaprzecza ich prawu do orgazmu? Oczywiście, rozmaite odłamy tej religii skupiają się na mnożeniu zakazów, ale Koran bardzo dokładnie określa prawo kobiety do przyjemności i komfortu w życiu seksualnym. Dyktuje prawo obu stron do wzajemnego szacunku, szeroko otwiera bramy do eksperymentów (acz nie na oścież…) i pozwala uczyć się siebie nawzajem.

Orgazm w życiu intymnym to nie jedyna forma satysfakcji jaką mogę mieć na co dzień.


Każdy ma prawo do orgazmu, / orgazm to fala entuzjazmu. / Każdy ma prawo do orgazmu, / orgazm wyzwala od marazmu.”


Hmmmm… A co jeszcze w życiu sprawia, że krzyczę z radości? Wszystko, co mi sprawia przyjemność. Jak to się mówi – jest orgazmiczne?

^^


BTW: Żeby nie było - wszystkim życzę orgazmu w życiu intymnym, zawodowym, rodzinnym i po prostu w Życiu. ;)

Czytaj więcej...

piątek, 24 października 2008

Post-krakowsko

No i po targach.

Kraków zobaczyłam jedynie na pocztówkach, chociaż go w szerz przejechałam dwa razy. Cóż - wyjazd służbowy. Targi Książki. Nuuuuda!

Spójrzmy na to z mojego punktu widzenia - wszak to mój blog i mogę na nim pisać co zechcę.

Od dawna nie wydaje się w Polsce niczego co by mnie zachwycało. Odłóżmy na bok cały dorobek księgarski w dziedzinie fantastyki, bo tego się nie czepiam. Odłóżmy literaturę światową - nadrabiamy. Polscy autorzy też sobie w zasadzie radzą z beletrystyką czy reportażem (tu jest najmocniejsza reprezentacja fachowców). Ale historyczna książka czy powieść ma się tragicznie. Po Sienkiewiczu i Jasienicy został nam Sapkowski (który historię tylko z nazwy uprawia), Komuda (którego raczej nie cenię) i... No właśnie. Kto? Nie ma wielkich następców Buncha czy Kraszewskiego. Od czasu do czasu polski profesor skrobnie coś popularnego (np. dla mojego wydawnictwa), ale nie mamy nawyku pisania książek dla mas. My - czyli historycy. Smutne...
Czytaj więcej...

wtorek, 21 października 2008

Bretończyk po fasolsku



»A jednak żeglarze nie byli szczęśliwi. Co który spojrzał na nazwę fregaty, to aż pluł niegrzecznie do wody, czego ryby bardzo nie lubią, zwłaszcza złote i latające. Na burcie był napis „Kaczy Kuper”. Kto chciałby pływać na „Kaczym Kuprze”, choćby i najpiękniejszym? Jak trudno będzie znieść kpiny kamratów z innych statków! A do niedawna ich fregata nazywała się przecież całkiem przyzwoicie: „Pierś Łabędzia”. Ale kiedy dowództwo objął kapitan Ocet, zaraz kazał zmienić nazwę i jeszcze śmiał się cienko jak brzytwa, chociaż załoga płakała rzewnie. Z takich łez marynarzy robią się w morzu perły, natomiast kiedy płaczą po rozbitej butelce rumu, lęgną się rekiny.«


Burzliwe dzieje pirata Rabarbara to moja kolejna ukochana bajka z dzieciństwa. Wydana – o mamuniu – ponad dwadzieścia z okładem lat temu stanowi ulubiony punkt odniesienia mojej gwary rodzinnej. Trzy siostry: Amunicja, Policja i Prohibicja są synonimem najlepszej zabawy w życiu, Bretończyk po fasolsku zapoczątkował rodzinny szał słowotwórczy (tak powstała Żuma dla Gucia), a obwarzanki z których Krzynek zostawiał dla siostry dziurkę… Ech, jakże to rozumiem. Ja też mam brata. No i jeszcze papuga, którą trzeba było ożenić, bo za dużo narzekała (sic!). I chociaż nie znoszę grochówki, to zawsze chciałam być wolnym piratem jak Rabarbar… Żeby przewozić pszczoły luzem… Ten to miał tupet.

No – ale poczytajcie sami ;)

Nie zapominajmy przy tym, że wszystkie te historie pochodzą z czasów przed pokemonami, mangami i roboto-samochodami. Bez wszechmocnych smoków, magii, podróży w czasie, wybuchów tajemniczych energii, ufoludków, komputerowych sztucznych inteligencji, specjalistycznych sztuk walki – ot, z wyobraźni, zabawy słowem i armaty na arbuzy powstała idealna opowieść dla dzieci (i dorosłych, jak widać). Nie ma dziś na rynku dla mnie książki dla dzieci, którą byłabym bardziej zachwycona. Wszystkie Kubusie i Anie się nie umywają. Fantastyczne historie z morałem? Skomplikowane sensacyjne intrygi? Henryk Garncarz i tajemnica czegokolwiek? A pfuj.

Dla mnie najcenniejsze są książki z którymi można się śmiać. Nie Z KTÓRYCH, ale Z KTÓRYMI. Bawić się tekstem, wyobraźnią. Bo kiedy wszystko jest bajkowe, błyszczące i rozbiegane, dziecko jedynie podąża za błyskami i ruchem. Ale kiedy wszystko jest znane, proste, a jednocześnie prowadzi inny od utartego schematu żywot, jakże wiele można sobie wyobrazić. Armata na arbuzy, gniazdo na głowie, szabla owinięta promieniem słońca, czesanie grzyw fal grzebieniem, łuskanie batalistycznego grochu… Czemu nie pamiętam jak się nazywał ten żółty pokemon, a pamiętam, że Rabarbar nazwał swój statek piracki Nieustraszony Krwawy Mściciel Pogromca i Postrach. Co jest więc dla mnie cenniejsze? Nie wyrzucę tej książki nigdy i będę ją czytać swoim dzieciom.

A wszystko to piszę dlatego, że Rabarbar doczekał się reedycji. Tym razem nie dokonano barbarzyństwa, jak przy Scenach z życia smoków i oryginalne rysunki Lutczyna zostały na swoim fenomenalnym miejscu. Bo Rabarbar bez Lutczyna jest tylko słowem z dużą ilością „a” i „b”. Jasne, proste w budowie rysunki roześmianego, brodatego i rumianego pirata, jego pięknej żony Barbary (prawdziwej kury domowej, ale za to z charakterkiem – to jednak bardzo szowinistyczna bajka, ale co tam), psotnego syna Krzynka (a później córki {Pir}Ani) i kapitana Octa z kwaśną miną. Nie przemawiają do mnie ani krzykliwe róże i zielenie z kreskówek, ani mnogość błyskających i ruszających się bibelotów - to wszystko jest niczym wobec dziecięcej wyobraźni!

A wszystko dlatego, że w czwartek jadę do Krakowa na targi. Ściskając pod pachą mój sfatygowany, najstarszy egzemplarz Rabarbara mam zamiar stanąć w kolejce do stoiska, gdzie Edward Lutczyn będzie nowe wydanie podpisywał. Wtedy podetknę mu stare wydanie i filuternie spytam: „A można na starszym egzemplarzu prosić autograf? Nie rozstanę się z nim do śmierci. Obiecuję.”.

^^

Czytaj więcej...

piątek, 17 października 2008

Śpij, kochanie, śpij....

"Z utęsknieniem spojrzała na łóżko. Cień zasłon zmieniał kolor prześcieradła na lekko różowy, gładka powierzchnia odbijała lekko światło. Satynowa koszulka muskała podłogę falującym w podmuchach przeciągu ramiączkiem. Z trudem odwróciła głowę od kuszącego lekko wgniecionego śladu na poduszce. Nie było czasu.
Nie było czasu na sen… „





To motto przewodnie jakiegoś kawałka mojego życia straciło na aktualności… Teraz już czas na więcej snu, mniej młodości. Trzydziecha z a progiem… Ale ja nie o tym.
Mnie biega o to, że potrzebuję snu, jak kania dżdżu, ale nie umiem na niego znaleźć czasu. Romantyczna wizja, jaką zaczynam ten post, jest u mnie codziennym zjawiskiem. Budzę się rano – w okolicach szóstej, chwytam dzwoniącą budzikiem komórkę i wpycham pod poduszkę, zaznaczając opcję „drzemka”. Mam dziewięć minut, co by tu… zzzz…. Cholera, znowu budzik. „Drzemka”. No trzeba by wstać, chyba zaraz… zzzzz…. Nie no, co z tym budzikiem, przecież wstaję. Dobra, wyłączam. Zaraz wstanę… Zzzz…. No dobra, miałam… Cholera Siódma piętnaście?! Jakim cudem? Ale dlaczego?! Szlagszlagszlagszlag… A może jeszcze dwie minu… Nie, no trzeba wstać! No dobra. Spokojnie… I raz! Dupa. Znaczy nie udało się, dobra – jeszcze raz… Hej ruuup. Stoję. Jak miło. Która godzina? ZA DWADZIEŚCIA ÓSMA!??
I tak every morning... Zastanawiam się, czy, zgodnie z mottem „wyśpię się po śmierci”, nie umrę pewnego dnia z niedoboru snu. Kiedyś mogłam dwie doby stać na nogach i lekko tylko mnie oczy piekły. Teraz regularnie jestem do tyłu o jakąś porcję snu. Następuje powolna kumulacja, której nie pokrył nawet dwutygodniowy urlop i zaczyna mnie wykańczać świadomość, że albo zacznę żyć jak Amisz, albo deficyt będzie narastał.
Nie umiem się wyrzec ani studiów, ani znajomych, ani koncertów, ani cotygodniowego unikania kontaktu z ludźmi w Paradoksie, ani wieczornego prania, gotowania i załatwiania spraw istotnych. A teraz jeszcze doszła potrzeba zaopiekowania się kimś bliskim…
Czeka mnie samotna walka z budzikiem, wieczna tęsknota za pościelą i przeświadczenie, że nie jestem wszechmocna. Kryzys wieku średniego, jak w mordę strzelił…
"W tłumie ludzi czuła się obco. Wszyscy oni podobni byli do miękkich poduszek, które wabią zmęczoną głowę wędrowca. Ale wędrowiec wie, że jeśli skusi się ich miękkością, okłamią ją. Obudzi się za późno, prześpi coś ważnego i straci cenny czas. Jednak myśl o śnie nie opuszczała jej nigdy. Jak mantrę powtarzała „wyśpisz się po śmierci” i nie wiedzieć czemu znikała coraz bardziej…”

Czytaj więcej...

czwartek, 16 października 2008

Taniec - międzynarodowy jezyk przyjaźni wystukiwany nogami.... - J.Kofta

Ten cytat z "Fachowców" jest dla mnie synonimem przyjemności obcowania z tańcem... uwielbiam tańczyć, szczególnie tańce typowo kobiece – bellydance, salsę, tańce indyjskie. Czuję się w tańcu sobą, kobietą, osobą szczęśliwą i gotową na wiele. Niezmiennie czuję się też obserwowana, wystawiona na sprzedaż i oceniana. (Ale to już nadprodukcji przysadki mózgowej, którą i tak wytrwale ignoruję.)
A ten pan jest moim chwilowym idolem!


:)

Historia Matta jest prosta – pracował kilka lat, zarobił dużo pieniędzy i zaczął zwiedzać świat.
W każdym odwiedzonym miejscu kręcił filmik na którym tańczył… I każdy w tle tańczył razem z nim.
Dla mnie to dowód, że wciąż można wymyślić coś unikalnego, ciekawego, ujmującego i naprawdę dającego radość bez używania wybuchów, animacji komputerowej czy skomplikowanych chwytów marketingowych.
Taniec jest przesłaniem uniwersalnym. A ci, którzy się znają (albo i nie, akurat tutaj to bez różnicy) zauważą, że Matt w zasadzie nie umie tańczyć. A oglądalność ma lepszą niż
Taniec z Gwiazdami… ;)




Czytaj więcej...

środa, 15 października 2008

Sceny z życia smoków


Wincenty podrapał się po głowie. Głowę miał niewielką i całkiem łysą. Oba smoki były tłuste, z dużymi brzuchami i gdzieniegdzie wyrastały im kłaki zielonych włosków, a na brodach miały brodawki. Każdy z nich miał zawieszony na szyi termos z zupą ogórkową.”

"Sceny z życia smoków" Beaty Krupskiej (tu pełny tekst bajek)to moja najukochańsza książka z dzieciństwa. Żaba i zupa ogórkowa, oraz łysy pies z saksofonu towarzyszą mi całe życie. Toruński smok i tytuł, jakim obdarzyłam zdjęcie poniżej bloga świadczą same za siebie. Smoki są i pozostaną w moich myślach.
Uprzedzam, że zrozumienie tego tekstu wymaga znajomości książki (a uważam, że nie ma na nią ludzi za starych ;D).

„Na polanę wszedł smok. Miał różową grzywkę, długie fioletowe włosy związane na karku w ogonek, na szyi termos, a na ramieniu saksofon. Był spocony i bardzo niezadowolony. Spojrzał na oba smoki leżące w cieniu i spochmurniał jeszcze bardziej.
- Ile jest 36 razy 36? - zaryczał ponuro.
- Nie wiem - bez namysłu odpowiedział Antoni.
- Tak, on nie wie naprawdę - dodał Wincenty Smok.
- Dobra odpowiedź - zagrzmiał z zadowoleniem trzeci smok, usiadł na trawie obok nich i zaczął grać na saksofonie. Po chwili przerwał i powiedział: - Możemy zostać przyjaciółmi. Zawsze przerażały mnie smoki, które wiedziały, ile jest 36 razy 36. Taką wiedzę uważam za dowód braku wyobraźni.
- Ale my nie mamy wyobraźni - zaprotestował Antoni. - Nie potrafimy sobie wyobrazić niczego, czego nie zobaczymy lub nie pomacamy.
Trzeci smok pograł przez chwilę na saksofonie, a potem zapytał:
- A możecie sobie wyobrazić moją muzykę?
- Tego nie trzeba sobie wyobrażać. Przecież ją widać - mruknął Wincenty Smok. - Jak zaczynałeś grać, to było widać pomarańczowe motyle skaczące po grubym, miękkim materacu, potem zielone nietoperze opalały się w hamakach, a na końcu przyleciał Łysy Pies, zakaszlał, wypił butelkę oranżady i zaczął się głośno śmiać, i wtedy wszystko zniknęło.
- To prawda, tak było - potwierdził Antoni. - Sam widziałem.
Trzeci smok poderwał się na łapy, skłonił głowę tak gwałtownie, że mu się różowa grzywka rozwiała nad czołem i powiedział:
- Nazywam się Smok Zygmunta i mam zamiar zostać waszym dozgonnym przyjacielem, czy tego chcecie, czy nie.”

Smoki są... smokami. W tej historyjce nie symbolizują niczego. Są sobą - i to sobą indywidualnym. Na kanwie tej indywidualności umieją się spotkać i porozmawiać. I tyle, jeśli chodzi o jakieś dydaktyczne głębie.
„- Dobra odpowiedź - stwierdził Smok Zygmunta i zaczął grać na saksofonie. Tym razem Łysy Pies pojawił się tylko na chwilę, ale zobaczywszy groźne spojrzenie Antoniego, zaraz zniknął. Na jego miejsce przybiegły myszy z różowymi brzuszkami, ustawiły się w pary i zaczęły śpiewać kołysanki. Kołysanki były tak piękne, że smok Antoni i Wincenty Smok od razu usnęły. Smok Zygmunta grał dalej, po chwili pojawił się znów Łysy Pies, tym razem pewny siebie, bo Antoni spał. Przyniósł ze sobą grzebień i zaczął czesać śpiewające myszy. Gdy uczesał już wszystkie, Smok Zygmunta przestał grać, wszystko zniknęło i Smok Zygmunta zasnął. Łysy Pies co chwila wysuwał łeb z saksofonu i ciężko wzdychał, żeby pokazać, że jest mu bardzo smutno. Stary dąb szumiał nad smokami, a jego liście wyglądały jak zielone nietoperze.”

To, co mnie ukształtowało poprzez te opowiastki, to niesłychany poziom abstrakcji i pewien sposób myślenia. Smok Antoni z zupą ogórkowa w termosie na szyi, jazzowy Smok Zygmunta, Żaba w sukience, Chenia w koronkowym żabocie, Łysy Pies mieszkający w saksofonie.... Moja wyobraźnia i rysunki Lutczyna (bo nie uznaje nowej wersji graficznej z 1998 roku) zbudowały obraz smoków, z którymi chce się spędzać czas. Indywidualności, ale i outsiderów. Czyli ogólnie rzecz biorąc – typów, którymi zawsze się otaczałam. Z biegiem lat wracałam – już jako poważny historyk, dorosła (sic) osoba – do scenek i czytałam je z niemniejsza przyjemnością (choć dziś wydają się krótsze). Kurcze! Przecież smoki tak naturalnie zaakceptowały żabę, która była nieznośna, zakompleksiona i złośliwa. Więcej – potrafiły do niej zagadać w taki sposób, że całkiem sensownie się z nią rozmawiało! Chenia pozbyła się manieryzmu, a Łysy pies w końcu polubił Antoniego… Całkiem jak w moim życiu.

Znalazłam swoje smoki. Naprawdę poczułam ulgę, bo myślałam, że to ze mnie taka Żaba niekumata jest, a to tylko byli niewłaściwi ludzie ;) Czasem będę o nich pisać, bo są ważne, te moje smoki. Nie są outsiderami, bo smoki Krupskiej też nie były. Po prostu należały do innego świata – świata smoczych zasad, łysego psa i zielonych nietoperzy. Mojego świata. Bo nie zgadzam się na świat popkultury jaki mnie otacza – jestem jak Smok Zygmunta – wolę nie wiedzieć ile jest 36 x 36….



Czytaj więcej...

wtorek, 14 października 2008

Literackie CV - trzy słowa

Lubi poziomki

bo są czerwone

jak nos popa w zimowy poranek

gdy cerkiewny mróz

owiewa chorały

w ich dialogu z ikonami.”


Ten wiersz napisałam w pracy po odebraniu pierwszego maila od mojego nowego wykładowcy. Dostaliśmy zadanie napisania swojego literackiego CV. W wyznaczonych podyktowanym formularzem ramach mieliśmy określić skąd pochodzimy, co reprezentujemy i co jest ważne. Krytyka – a w zasadzie ocena tego co napisałam – zamknęła się dla p. Wojciechowskiego w trzech słowach: poziomki, cerkiew, dialog.

Dlaczego te trzy? Nie wiem. Ale wiem, że są ważne. Jednym słowem - utrafił. Teraz mogę się im przyjrzeć.

Poziomki.

Słowo które jest dla mnie synonimem jedynego ciepłego wspomnienia z dzieciństwa. Tata. To były góry stołowe, Rościszów, pensjonat i rezerwat przyrody. Codziennie na śniadanie tata zrywał mi na zboczy poziomki. Jedyny raz byłam tak szczęśliwa. To też moje jedyne zdjęcia z dzieciństwa… Jedyne jakie mam.

Poziomki do dziś kojarzą mi się z czymś ważnym, z jakąś celebracją i wewnętrznym szczęściem. Są też luksusem i czymś, o co trzeba się starać i drogo kosztuje. Ot, synonim mojej trudnej relacji z tatą…

Cerkiew.

Dlaczego cerkiew? Nie wiem. Ot tak o niej napisałam – spokój i mistycyzm cerkiewnego wnętrza bardzo mnie zawsze poruszał. Cerkiew jest strojna, ceremonialna, ale i mistyczna, duchowa, bardzo emocjonalna. Wychodzi poza ramy odtwórczej religii i skłania się ku duchowemu doświadczaniu.

Kiedyś czytałam, że spowiedź prawosławna odbywa się pod chustą – pop zakrywa mnie i siebie kawałkiem materiału i zadaje pytania: czy zgrzeszyłeś tak a tak. A ja odpowiadam sobie i Bogu. Nie ma rozgrzeszania, „idź i nie grzesz więcej”. Jest wewnętrzne pojednanie z własną winą, może też decyzja jak naprawić zło i uniknąć go na przyszłość. Wszystko jest pomiędzy mną a Bogiem, a duchowny pośredniczy jedynie symbolicznie. Dużo bardziej przemawia do mnie spowiedź w której żaden człowiek nie poddaje mnie ocenie przez pryzmat własnych ograniczeń.

Może dlatego cerkiew – szukam w Religi mistycyzmu i duchowego doświadczenia.

Dialog.

Dialog jest formą poznawania drugiego człowieka. Uważam, że dzisiejszy świat za dużo mówi, za mało słucha. A bez słuchania nie ma dialogu. Wiem, bo też nie umiem słuchać. Pratchett napisał kiedyś, że ludzie nie wychylają nosa poza swoją głowę, a największym szaleństwem nie jest umysł pełen tajemniczych głosów, ale umysł w którym odbija się tylko jeden głos – mój własny. Niezbita pewność o słuszności mojego zdania jest największym z możliwych szaleństw. Tak musiał postrzegać świat Hitler i Stalin. Widzieli tylko swoje racje, nie potrafili rozmawiać.

Dialog to wymiana myśli i emocji. WYMIANA. Czyli bez oceny, bez lęku i manipulacji. Druga strona musi mieć szansę na odpowiedź, a więc oboje muszą sobie zrobić w tym dialogu miejsce. I może to jest podstawowa trudność – ludzie są tak przyzwyczajeni di kultu indywidualności, że w ich świecie jest miejsce dla nich samych i nikogo więcej. Nigdy się więc z nikim nie spotykają, niczym nie dzielą, a tylko walczą o coraz większe tereny dla siebie.

Mniej wybuchów, więcej dialogów – tak bym napisała historię cywilizacji ludzkiej.

Rozmawiajmy.


Czytaj więcej...