poniedziałek, 8 grudnia 2008

Szczegół - opowiadanie




Tego dnia w Luwrze nie było tłoku. Grzegorz spokojnie kupił bilet w sympatycznej, sterylnej kasie i nie spiesząc się zaczął iść przestronnymi korytarzami. Jasne barwy marmurów na podłodze i ciemne akcenty zdobień na barokowych ramach wprawiały go w nastrój, który jedynie zaostrzały jego ostatnią obsesję. Szybko dotarł do celu – małej salki, w którym stały dwie rzeźby, a ścianę zdobił tylko jeden obraz, w skromnej ramie ze starego drewna. Siedząc tam kolejny dzień z rzędu zastanawiał się, co właściwie go tu przyciąga.

Gdyby trzeba było opisać Grzegorza, opis byłby barwny. Niegdyś spędzał dużo czasu na motocyklu, często lecąc z niego głową w przód na żużel. W policzki wbiły mu się kilka razy ziarenka żużlowego pyłu, zostawiając brzydkie, niebieskie blizny. Nie szpeciły go jednak
te znaki, ponieważ uroda Grzegorza skłaniała się raczej ku męskiej ostrości, niż ku chłopięcemu urokowi. Proste, ostre rysy, wyraziste oczy (bardzo ciemne) i nonszalancki, lekko upozowany sposób bycia byłego zawodowego kierowcy. Pierwsza myśl, kiedy by na niego spojrzeć – przysłowiowy pozbawiony karku byczek w motocyklowej skórze. Druga myśl wymagałaby spojrzenia mu głęboko w oczy i dostrzeżenia inteligencji oraz skupienia, które charakteryzowały jego zawód analityka finansowego. Dawało to sprzeczny obraz, z którego Grzegorz był trochę dumny. Świadomie nie chciał zrezygnować z nonszalanckiego wizerunku motocyklisty, chociaż bliżej mu już było do statecznej czterdziestki niż do młodzieńczego buntu. Wiele przeżył – zarówno sukcesów, jak i tragedii, dużo zobaczył, może mniej osiągnął, ale niewiele rzeczy potrafiło mu zaimponować. Tym czasem już szósty dzień tkwił w małej salce w Luwrze, zamiast na swojej cholernej konferencji i bankietach po niej…

Płótno było olbrzymie – od sufitu do podłogi, kilka metrów na boki. Autor, epoka
i technika nie były istotne. Istotny był jedynie mały fragment wielkości kartki papieru – ten chłopiec, którego obecność w batalistycznej scenie była dla Grzegorza kompletnie niezrozumiała. Przed nim, na obszernym placu boju chrzęściły zbroje, grzmiały armaty, konie z kwikiem padały martwe, krew sączyła się z ran. A w tle mały chłopiec w krótkiej białej koszuli gonił gęś. Krótką gałązką zaganiał ptaka przed sobą, wyciągając drugą rękę żeby go schwytać. Bitwa poniżej w ogóle go nie interesowała. Odwrócił od niej wzrok z obojętnością.

Wodzowie wydawali rozkazy, tuż nad horyzontem umierał generał z rapierem wbitym
w pierś, a chłopiec bosymi stopami uderzał w błoto, chlapiąc nim na białe pióra gonionego ptaka. Na obrazie był zaledwie maleńkim szczegółem, ale malarz uchwycił wyraz jego twarzy – skupiony i zirytowany ptasim oporem przed schwytaniem. Zarysowane szczegółowo fałdy prostej koszuli, cienki, podłej jakości sznurek przewiązujący ją w pasie i podrapane łydki chłopca. Grzegorz co jakiś czas wstawał i niemal przyciskał nos do obrazu analizując te szczegóły. Sam nigdy nie miał dzieci, nigdy nie czuł, że chce je mieć. Lubił filmy wojenne, nie raziła go przemoc. Ale stojąc przed tym obrazem czuł, że z chęcią wyrwałby tego małego chłopca i jego gęś z drewnianej ramy; oderwał od bitwy, której chłopiec jeszcze nie dostrzega i wkleił w romantyczne wizje raju, renesansowej sielanki czy choćby impresyjne pejzaże. Grzegorz z całą siłą zaciskał pięści, żeby tylko tego nie zrobić. W myślach powtarzał sobie, że to tylko obraz. Malunek, który nic nie znaczy.


Więc dlaczego w kieszeni miał nóż? Dlaczego planował tuż przed zamknięciem muzeum wyciąć fragment obrazu i usunąć go z ulubionej malarskiej sceny? Gdyby nie zapragnął zobaczyć oryginału swojego ukochanego obrazu, gdyby nie przyjechał do Luwru z okazji konferencji w Paryżu, gdyby nie dojrzał tego chłopca… Wtedy nadal ważna byłaby bitewna scena, chrzęst broni, huk dział. Nie drażniłaby go wręcz fizycznie świadomość, że chłopiec nie widzi ani jego, ani bitwy, ani całego świata. Jest tylko gęś.

Grzegorz usiadł ponownie na ławce, czując na sobie wzrok ochroniarza z muzeum.

Oddychał powoli. Po dłuższej chwili wstał i ściskając nóż w kieszeni wyszedł. Może jutro.
Jutro na pewno to zrobi. Jutro wróci ostatni raz zobaczyć chłopca…



Próbka opowiadania, które być może stanie się powieścią.

Czytaj więcej...

środa, 3 grudnia 2008

No i stało się - ku mojej radości i rozpaczy w jednym. Po upływie dekady od terminu oficjalnie osiągnęłam pełnoletność (poprzez oficjalną imprezę osiemnastkową).

Dlaczego te dokładane X lat temu mi się nie udało? Przyczyn było kilka - dom rodzinny, niezbyt zachęcający do hucznego świętowania, inne poglądy, inny charakter i w ogóle inne czasy. Ale tak sobie pomyślałam w głębi duszy - tańcząc salsę przy hiszpańskiej wersji przeboju Beatlesów - że w końcu mogę o sobie oficjalnie powiedzieć, że jestem dorosła. A to więcej niż stan wiekowy przeciętnego obywatela świata Zachodniego.

Spójrzmy prawdzie w oczy - jesteśmy bardzo dużymi dziećmi!

Oczywiście, jak na dziecko internetu przystało, zagooglowałam owo hasło "Dorosłe dzieci" i w pierwszej kolejności posłuchałam bardzo trafnej piosenki:



Tekst tutaj.

Zawsze zastanawia mnie, jak wiele o człowieku mówi jego pochodzenie, jego dzieciństwo. Określa skąd i jak daleko zaszedł do miejsca w którym stoi. Jak w starym buddyjskim przysłowiu: Wiem skąd przyszedłem, wiem dokąd idę, a więc wiem gdzie w tej chwili stoję. Ja obie te kwestie próbuję teraz rozwiązać, ale jedno wiem - gdziekolwiek zajdę, sama jestem za to odpowiedzialna. Pomimo trudnego dzieciństwa (DDA), zakrętów i różnych wypadków losowych sama odpowiadam za swoje życie. A to nie jest częste zjawisko - być może dlatego lubię się tym chwalić. Dzisiejsza rzeczywistość wychowuje ludzi uzależnionych od prostych, szybkich i pozbawionych odpowiedzialności rozwiązań. Słynny chwyt marketingowy "Tanio, szybko, sprawnie." jest zmorą codziennego życia. Jeśli nasze przyjaźnie, związki, relacje, doświadczenia nie są "tanie, szybki i sprawne" - tracimy zainteresowanie, odcinamy się, przestajemy próbować coś naprawiać. Szukamy nowej zabawki, która obiecuje, że: "tanio...".

Nie mamy w zwyczaju szukac samodzielności, wychodząc z założenia, że nasze "bezstresowe" wychowanie nakłada na naszych rodziców obowiązek ułożenia nam życia (" I żeby jeszcze było szczęśliwe! Pamiętaj mamo!". Przeczytałam niedawno anegdotę, która mnie do tego artykułu zainspirowała:

Przychodzi mi na myśl historia młodzieńca, który uparcie, rok w rok, przychodził do ojca z pytaniem, czy jest wystarczająco dojrzały, żeby opuścić dom rodzinny i zacząć własne życie. Odpowiedź była za każdym razem taka sama: - Nie, synu, nie jesteś jeszcze dojrzały.

I tak mijały dni, miesiące, lata. Syn wydoroślał, zestarzał się, a mimo to otrzymywał wciąż tę samą odpowiedź. Gdy ojciec znalazł się już na łożu śmierci, pełen żalu syn zapytał wreszcie, dlaczego ten zmarnował mu życie i nigdy nie pozwolił opuścić domu, założyć własnej rodziny. Dlaczego zawsze sądził, że nie jest dostatecznie dojrzały?

Odpowiedź była prosta: - Gdybyś był wystarczająco dojrzały, nie pytałbyś mnie o zgodę, sam podjąłbyś decyzję.
W artykule "Wszyscy jesteśmy niedojrzali" możemy przeczytać:

Kultura dziecinnieje, stając się pożywką dla wszystkich młodych duchem bez względu na wiek. Myszka Miki na koszulce dojrzałej kobiety czy 30 letni "chłopiec” przed PlayStation doskonale obrazują bilans kulturowych przemian.
Dalej następuje definicja pojęcia KUDULT - połączenie słów kid (dziecko) i adult (dorosły). Wspomniany w artykule syndrom Piotrusia Pana - aktualnie specjalistyczne pojęcie w psychologii - jest jednym z powodów, dla których nie zdecydowałam się jeszcze na życiowego partnera. Może faktycznie (jak stwierdza artykuł) współczesne mi pokolenie trzydziestolatków zrobiło sobie z początków dorosłej egzystencji rekompensatę za brak zabawek i czekolady w dzieciństwie. A może to komunizm wychował nas w przeświadczeniu, że odpowiedzialność powinien przejąć ktoś z wyższej władzy, a nam pozostaje jedynie rościć oczekiwania... Przekonanie, że "nam się należy", że "inni mają lepiej - pewnie nieuczciwie", że "albo będzie nam dane, albo się zbuntujemy" króluje w głowach trzydziestolatków, ale i późniejszy wiek nie stroni od tego poglądu. Jakkolwiek uważam, że los emeryta w Polsce jest nie do pozazdroszczenia i słusznie złości ich odbieranie im prawa do godnej starości, tak już roszczenia wszelkiego kalibru uważam za dowód zdziecinniałości.

Demonstracje, protesty, lamenty - to wszystko reakcje na poziomie pięciolatka. Dorosłe zachowanie zakłada postawienie warunków, przedstawienie naszego punktu widzenia na ich spełnianie - w tym, niestety możliwe metody osiągnięcia tego spełnienia, a na koniec konsekwentne egzekwowanie umowy. Jako społeczeństwo i jako dorosła jednostka jesteśmy do tego zdolni. A także zdolni jesteśmy do zaakceptowania cudzych ograniczeń i zadbania samodzielnie o nasze potrzeby. Może i świat nie jest uczciwy, ale to od nas zależy, co w nim możemy zmieniać...

Z drugiej strony - mamy wiele powodów, żeby uciekać od dorosłości. Pierwszym z nich może być fakt, że wyrwała się z jasno określonych ram i faluje przed nami na wietrze konsumpcjonizmu i infantylizmu naszej codzienności. Prawdziwa miłość po prostu się romantycznie zdarza, zamiast być efektem dojrzałego wyboru i - przyznajmy to szczerze - ciężkiej pracy nad rozwojem własnym i nad związkiem. Jednak romantyczne komedie kreują w nas przeświadczenie, że jeśli pojawiają się trudności, to miłość nie jest prawdziwa i pełna - bo miłość, to źródło niegasnącego uczucia szczęścia, a nie brudne skarpetki, codzienne zmęczenie i nieuniknione życiowe konflikty. Tak samo fortuny, sukcesy i inne rzeczy o których marzymy w skrytości ducha możemy w każdej chwili wygrać lub cudem osiągnąć, zamiast ciężko i długotrwale wypracować - takie "od zera do bohatera". Zniknęło społeczne przekonanie, że miarą dojrzałości jest jakość i skuteczność naszych dokonań. Że rodzina, status i majątek wynikać muszą z naszego trudu, a nie z chwilowego kaprysu losu. Wolimy czekać na cud, na wymarzonego księcia lub szóstkę w Lotto, niż zakasać rękawy i przejąć ODPOWIEDZIALNOŚĆ za własne życie. Ja sama wciąż oglądam się za siebie w trudnych chwilach, marząc, że ktoś mnie "uratuje" - zabierze wszystkie problemy, pokocha i ułoży na miękki puchu do końca życia.


Wiele mogłabym napisać o moim rozczarowaniu dorosłością - wygląda na to, że jest to miejsce dość samotne i trudne do obronienia. Powinnam chcieć pieniędzy, zabawek, zaspokajania próżności, zależałych dziecinnych potrzeb i wygórowanych oczekiwań. Za sam fakt że jestem nie należy mi się wszelki komfort życia - świat jest w tej kwestii dość sprawiedliwy. To jaka jestem określa co dostaję, Jeśli żyję dziecinnymi iluzjami, nie dostaję nic realnego - tylko zabawki, poczucie oderwania od rzeczywistości, płynięcia na fali, odurzenia.
Dorosłość stawia mnie na pewniejszym gruncie - wśród ludzi, których mogę realnie chwycić za rękę, kiedy mi źle lub się boję, w świecie możliwości, które pozwalają mi samej kształtować swój los, w świecie namacalnych osiągnięć i realnego uczucia szczęścia. Czasem to szczęście wydobywa ze mnie beztroskie dziecko - ale tylko dlatego, że jako dorosły troszczę się o tą część siebie, tworząc jej bezpieczne warunki do bycia dzieckiem. Bo jedyne co łączy nasze dorosłe dzieci to wspólny strach przed okrutnym światem, który nigdy nie pozwolił im poczuć się bezpiecznie. Więc jak my sami - jako dorośli - możemy zapewnić komukolwiek bezpieczeństwo?

Cóż, próbujmy.

Czytaj więcej...